„Jesteśmy w dupie i jeśli sami się z niej nie wyciągniemy, to nikt tego za nas nie zrobi” – mówi dobitnie o sytuacji ludzi LGBT+ w Polsce Jarek Skurzyński. Debiutujący ultragejowską prozą autor jak nikt wcześniej opowiada o związkach między mężczyznami bez związku, ale też o różnorodności genderowej, seksualnej i dotyczącej form relacji.
Piękny i młody bohater jego debiutanckiej powieści odczuwa dogłębnie – i ciałem, i mentalem – zawiłości życia w kraju nad Wisłą, ale na Wyspach też wiele okazuje się nie tak, z nim i dla niego. Krąży, zalicza (wzloty, dołki, kawalerów przelotnych), ale ciągle coś mu nie pasuje – albo on sam nie potrafi się dopasować. Bo nie szuka do związku. A potrafi czuć coś więcej niż chuć. Nie trawi cudzych norm, zasadek i morałów. Jednak goni za tym jednym: szczęściem dla siebie. Może nawet spodoba mu się dzielenie się sobą z kimś innym, kimś więcej niż one night stands?
Tomek Charnas: Trafiłeś do stajni Ha!artu ze swoją debiutancką powieścią – jak się pisze i wydaje prozę gejowską po „Lubiewie”?
Jarek Skurzyński: Kiedy pisałem „Zrolowanego”, powieść Witkowskiego znałem tylko we fragmentach i nawet nie wiedziałem dokładnie, o czym jest. Dopiero bardzo późno przeczytałem „Lubiewo” w całości. Odetchnąłem z ulgą, że „Zrolowanemu” nie można zarzucić prób naśladowania. To byłoby słabe, no i Ha!art by tego nie wydał.
A żebyś wiedział! Narracja twojego „Vogue’a” bywa bardzo oszczędna w słowach, stonowana, bez ciotodramatycznego nazywania emocji i stanów – raczej kreślisz sytuacje i obrazujesz postaci w działaniu, skupiasz się na dialogach i budowaniu scen. Hetera redaktorka pomagała ostro kastrować autorską wersję tekstu?
Ta narracja ze „Zrolowanego” jest... zrolowana, taka miała być, szybka jak muzyka w klubie, ale treściwa. Wystarczy jedno spojrzenie, żeby wiedzieć, co bohater akurat myśli. Wystarczy jeden gest, żeby czytelnik się zorientował, że coś jest nie tak. W trakcie pisania dużo myślałem o tym i z początku próbowałem nazywać te emocje i uczucia, ale intuicyjnie coś mi nie pasowało, zapalała się czerwona lampka. I wtedy pojawiały się sceny, kiedy bohater pakuje walizkę. Tam nie trzeba opisywać tych emocji, bo one wyłażą same z tej sceny. Za dużo słów powoduje, że tracimy kontakt z rzeczywistością.
No i przyszedł czas na redakcję, podczas której z tekstu zostały wycięte kolejne zbędne słowa. To mnie cieszyło. Gdzieś czytałem wywiad z Pawłem Sołtysem, który twierdzi, że polskie powieści wydają mu się za długie. Że 600-stronnicową powieść można przyciąć do 400-stronnicowej. Mam podobne odczucia. Trzeba skreślać. Zaufać redaktorowi.
Redaktorka – Marta Syrwid – zaopiekowała się mną i tekstem w sposób piękny, profesjonalny i czuły. Wycinała chore fragmenty jak lekarz komórki rakowe. Robiła to jednak zawsze w sposób przejmująco delikatny, chociaż zdarzały się komentarze typu: „ale to jest słabe!”, „nie, to musisz wyrzucić!”, „a co to za grafomania!?”. Ale była czuła, nie w sensie emocjonalnym, ale w sensie analitycznym. Marta doskonale wyczuwa tekst.
Czuły narrator? Raczej nie, wolę czułego redaktora. Narrator i redaktor wcale tak daleko od siebie nie stoją. Nie traktuję też swoich tekstów jak świętości. Z tekstem trzeba pracować i należy czasami go mocno ostrzyc.
Wydanie papierowe liczy „zaledwie” 136 stron. Rzecz jest do przelecenia w jeden wieczór, niezobowiązująco, na szybki i całkiem przyjemny raz. „Rozmiar” i pozorna lekkość stylistyczna od początku miały być zwodnicze? Na razie wielu dało się złapać w pułapkę „zwinności” i zwyczajności „Zrolowanego”. Jakby czytali bulwersująco normalną opowieść o całkiem normalnych ludziach LGBT+.
Też to zauważyłeś? Rzeczywiście zwinność – jak mówisz – tego tekstu jest zwodnicza. Nie, oczywiście, że nie myślałem przy pisaniu o zwodzeniu kogokolwiek, myślałem raczej, że tekst ma pulsować w rytm przyśpieszonego bicia serca. Ale im szybciej tekst leci – tym bardziej coś tam się dzieje. Jest więcej pompowanych emocji i przeżyć bohatera. Akcja spowalnia zazwyczaj przy opisywaniu czyjeś fizyczności.
Jest taka scena, kiedy do bohatera dobiegają urywane rozmowy w galerii handlowej – niby szczątkowe są te rozmowy, ale układają się w całość, czytelnik może ułożyć sobie z nich całe historie. Można się na tej scenie nie zatrzymać i stwierdzić, że to jakieś trociny słowne, ale jeśli się im przysłuchasz – powstanie opowieść.
Taki jest „Zrolowany” – można go czytać bardzo szybko albo możesz go bardzo długo rozwijać.
W swoim pisaniu stronisz też od interpretacyjnych dopowiedzeń, dajesz nam zobaczyć wybrane kadry, zawieszasz akcję, ucinasz narrację, przenosisz nas w miejscu i czasie – za to nie brakuje luzu i dającego się lubić humoru w opowiadaniu i gadaniu twoich nieprzeintelektualizowanych bohaterów. Tak się robi branżową powieść postemancypacyjną? Można pomyśleć, że odcinasz się od modernistycznej poetyki niewyrażalnego pożądania, niewynazywanej tożsamości albo popowej opowieści gejowskiej dla mas netflixomaniaków: przegadanej, zasłodzonej, kiczem zbanalizowanej (bo na kampie trzeba by się najpierw poznać).
To jest ciekawe pytanie, bo pytasz o przyszłość literatury LGBT+. W „Zrolowanym” nie ma czegoś takiego jak budowanie tożsamości, poznajemy bohatera, który już jest zdeklarowanym gejem, nie ma z tym żadnego problemu, nie boi się swojej orientacji, przez co można powiedzieć, że „Zrolowany” nie mieści się w ramach historii o ludziach LGBT+.
To historia normalnego faceta, który ma problem raczej ze społeczną normą bycia z kimś. Ciągle kogoś szuka, ale tak naprawdę nie wie, czy tego chce. Nie wie, dlaczego musi to robić. Tu jest prawdziwy dramat tego bohatera, a nie jakieś przygodne znajomości czy szybkie numerki w parku.
W pewnym momencie bohater zadaje sobie pytanie: I niby co teraz? Ja i on? Który ja? Przecież takie pytanie zadają wszyscy ci, którzy stają przed drugą osobą, to nawet nie musi być relacja miłości, ale przyjaźni czy koleżeństwa. Zawsze musimy oddać jakąś część naszego ja innej osobie, bez tego nie ma żadnej relacji, żadnego bycia razem. I to jest uniwersalne, niektórzy nazywają to banałem, ale na takie osoby nie ma co zwracać uwagi.
Kiedy okażą się możliwe spotkania autorskie, ujawnisz publice, z czyich nieświętych żywotów kradłeś przeżycia i wątki, rżnąłeś i przerabiałeś na losy swojego bohatera-narratora albo kogo znajomego wrzuciłeś na karty powieści?
W książce przede wszystkim emocje są prawdziwe. Prawdziwe… i dobrze mi też znane. Ten totalny wkurw pod koniec książki to uczucie, które rozpozna każda osoba LGBT+. To emocja bezsilności, lęku o samą siebie czy o ukochaną osobę, stres związany z byciem LGBT+ itd. Emocja bezsilności u osób homo jest całkowicie inna niż u osób hetero, to ta sama nazwa, ale inne mechanizmy.
Nie jest to jednak kolejna książka, w której homo użala się, że jest homo. Absolutnie nie chciałem pisać takiej książki. Wiem, że to straszne, co teraz powiem, ale ja mam dość czytania i oglądania kolejnej rzeczy o wychodzeniu z szafy. Mam świadomość, że w pewnym wieku to jest ważne, ale ja już nie jestem w tym wieku i chciałem stworzyć opowieść o życiu, w którym są inne jeszcze problemy, może nawet trudniejsze niż to całe wychodzenie z szaf.
Między nami wirtualnymi psiapsiółkami: jakiej prozy jeszcze na pewno nie chciałeś napisać? Na co czytanego w minionym roku się wyrzygałeś?
Nie czytam złej literatury, oglądam tylko bardzo złe filmy.
Phi!
No dobrze, nie czytam rzeczy, w których bohaterowie dotykają się po nabrzmiałych owocach swojej namiętności albo unoszą się w windach. Moi bohaterowie mają sterczące chuje albo twarde kutasy.
Częściej się podniecasz czy wzruszasz –
jak Houellebecq –
tym, co napisałeś?
Podnieca mnie to, co inni napisali, a nie to, co sam wytryskałem na papier.
Jarek Skurzyński?
Mam nadzieję, że marsze równości chociaż na chwilę pokażą im, że wcale nie muszą być sami, że jest wiele osób, które chcą im pomóc.