Debiutancka powieść Oceana Vuonga to brutalnie szczere rozpoznanie rasy, klasy i mitu męskości. "Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę" to list syna do matki, która nie umie czytać. Bohater odkrywa historię rodziny, której najważniejsze wydarzenia rozgrywały się w Wietnamie. Historia ta zaś jest niczym drzwi wiodące do tych sfer życia autora listu, których jego matka nigdy nie znała.
Wtedy z galonem mleka. Butla roztrzaskująca się o moją łopatkę i równomierny biały deszcz na kuchenne kafelki.
Wtedy w Six Flags, kiedy pojechałaś ze mną kolejką górską Superman, bo za bardzo się bałem zrobić to sam. Jak później zwymiotowałaś, cała głowa w koszu na śmieci. Jak w swojej zgrzytliwej radości zapomniałem powiedzieć „Dziękuję”.
Wtedy, gdy pojechaliśmy do Goodwill i napakowaliśmy wózek produktami z żółtą metką, ponieważ tego dnia żółta metka oznaczała dodatkowe pięćdziesiąt procent zniżki. Popchnąłem wózek i wskoczyłem na jego uchwyt, a szybując, czułem, jak opływamy w bogactwo przecenionych skarbów. To były twoje urodziny. Szastaliśmy pieniędzmi.
– Czy wyglądam jak prawdziwa Amerykanka? – spytałaś, przyciskając do ciała białą sukienkę.
Była trochę zbyt oficjalna, żebyś miała okazję ją nosić, ale na tyle swobodna, żebyś miała taką możliwość. Szansę. Pokiwałem głową z uśmiechem. Wózek był już wtedy tak wyładowany, że nie widziałem niczego przed sobą.
Wtedy z nożem kuchennym – tym, który złapałaś, a potem odłożyłaś, trzęsąc się, i powiedziałaś cicho:
– Wyjdź. Wyjdź.
A ja wybiegłem przez drzwi na czarne letnie ulice. Biegłem, dopóki nie zapomniałem, że mam dziesięć lat, dopóki bicie serca nie stało się wszystkim, co mogłem w sobie usłyszeć.
Wesprzyj Queer.pl - najstarszy portal LGBT w Europie
Dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy własnego głosu w Internecie. Daliśmy radę przez 24 lata - z Waszą pomocą przetrwamy także ten ciężki okres. Równocześnie utrzymanie takiego projektu jeszcze nigdy nie było tak trudne.
Zobacz jak wspomóc QUEER.PL
Wtedy w Nowym Jorku, tydzień po śmierci kuzyna Phuonga w zmiażdżonym samochodzie, wsiadłem do metra linii 2 w centrum miasta i gdy drzwi się otworzyły, zobaczyłem jego twarz, wyraźną i okrągłą, patrzył wprost na mnie, żywy. Sapnąłem – ale dobrze wiedziałem, że ten mężczyzna tylko go przypominał. Mimo to zszokował mnie widok czegoś, czego myślałem, że nigdy więcej nie zobaczę – rysy tak podobne, masywna szczęka, wysokie czoło. Jego imię wyskoczyło mi z ust, zanim zdołałem je złapać. Na górze usiadłem na hydrancie i zadzwoniłem do ciebie.
– Mamo, widziałem go – dyszałem. – Mamo, przysięgam, że go widziałem. Wiem, że to głupie, ale widziałem Phuonga w pociągu.
Miałem atak paniki. I ty o tym wiedziałaś. Przez chwilę nic nie mówiłaś, a potem zaczęłaś nucić melodię Happy Birthday. Nie miałem wtedy urodzin, ale była to jedyna piosenka, którą znałaś po angielsku, i nie przestawałaś nucić. Słuchałem z telefonem tak mocno przyciśniętym do ucha, że jeszcze kilka godzin później na moim policzku wciąż widniał odciśnięty różowy prostokąt.
Mam dwadzieścia osiem lat, metr sześćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt kilogramów. Jestem przystojny pod dokładnie trzema kątami i zabójczy pod każdym innym. Piszę do ciebie z wnętrza ciała, które kiedyś było twoje. To znaczy piszę jako syn.
Jeśli mamy szczęście, koniec zdania jest miejscem, od którego możemy zacząć. Jeśli mamy szczęście, coś przekazujemy, kolejny alfabet zapisany krwią, ścięgnem i neuronem; przodkowie obciążali swoich potomków cichym napędem, żeby lecieli na południe, żeby skręcili w stronę miejsca w relacji, w którym nikt miał nie przetrwać.
Wtedy w salonie paznokci usłyszałem przypadkiem, jak pocieszasz klientkę z powodu jej niedawnej straty. Kiedy malowałaś paznokcie, mówiła i połykała łzy.
– Straciłam dziecinę, moją małą dziewczynkę, Julie. Nie mogę w to uwierzyć, była najsilniejsza, moja najstarsza.
Kiwnęłaś głową, oczy za maską miałaś suche.
– Już w porządku, w porządku – powiedziałaś po angielsku – nie płacze. Twoja Julie – mówiłaś dalej – jak umarła?
– Rak – odparła kobieta. – I to na podwórku za domem! Umarła tam, na podwórku, cholera.
Puściłaś jej rękę, zdjęłaś maskę. Rak. Nachyliłaś się.
– Moja mama też umiera od raka. – W salonie zapadła cisza. Twoi współpracownicy poruszyli się na swoich miejscach. – Ale co się dzieje na podwórku, czemu tam umiera?
Kobieta otarła oczy.
– Tam właśnie mieszka. Julie jest moim koniem.
Skinęłaś głową, włożyłaś maskę i wróciłaś do malowania paznokci. Kiedy kobieta wyszła, rzuciłaś maską przez cały salon.
– Pieprzony koń? – krzyknęłaś po wietnamsku. – Ja pierdolę, byłam gotowa zanieść kwiaty na grób jej córki!
Przez resztę dnia, gdy pracowałaś nad tą czy inną dłonią, podnosiłaś wzrok i krzyczałaś:
– To był pieprzony koń!
I wszyscy się śmialiśmy.
Wtedy, gdy w wieku trzynastu lat w końcu powiedziałem „stop”. Twoja ręka w powietrzu, moja kość policzkowa szczypiąca od pierwszego ciosu.
– Przestań, mamo. Wystarczy. Proszę.
Patrzyłem na ciebie surowo, w sposób, w jaki umiałem już wtedy patrzeć w oczy swoich prześladowców. Odwróciłaś się, bez słowa włożyłaś brązowy wełniany płaszcz i poszłaś do sklepu.
– Wezmę jajka – rzuciłaś przez ramię, jakby nic się nie wydarzyło.
Ale oboje wiedzieliśmy, że już nigdy mnie nie uderzysz.
Danaidy, które przeżyły migrację, przekazują tę wiadomość swoim dzieciom. Pamięć o członkach rodziny utraconych z początkiem zimy została wpleciona w ich geny.
Kiedy kończy się wojna? Kiedy mogę wymówić twoje imię i mieć na myśli tylko twoje imię, a nie to, co zostawiłaś za sobą?
Wtedy, gdy obudziłem się o atramentowoniebieskiej godzinie, moją głowę – nie, dom – wypełniała cicha muzyka. Stawiając stopy na chłodnym drewnie, poszedłem do twojego pokoju. Łóżko było puste.
– Mamo – powiedziałem nad muzyką, nieruchomy jak cięty kwiat.
To był Chopin i dochodził z szafy. Drzwi wytrawione czerwonawym światłem, jak wejście do miejsca, które płonie. Siedziałem na zewnątrz, słuchając uwertury, a pod nią twojego równomiernego oddechu. Nie wiem, jak długo tam byłem. Ale w pewnym momencie wróciłem do łóżka i naciągnąłem kołdrę na brodę, aż się skończyła, nie muzyka, ale moja drżączka.
– Mamo – powtórzyłem do nikogo. – Wróć. Wydostań się.
Powiedziałaś mi kiedyś, że ludzkie oko jest najbardziej samotnym dziełem boga. Ileż świata przemyka przez źrenicę, a ona niczego nie zatrzymuje. Oko, jedyne w oczodole, nawet nie wie, że jest jeszcze drugie, podobne do niego, oddalone o kilka centymetrów, równie głodne co puste. Otwierając drzwi na pierwszy śnieg w moim życiu, wyszeptałaś:
– Patrz.
Wtedy, gdy obcinałaś końce fasolki szparagowej nad zlewem, powiedziałaś nagle:
– Nie jestem monstrum. Jestem matką.
Co mamy na myśli, gdy mówimy o ocalałym? Może ocalały jest ostatnim, który wraca do domu, ostatni danaid, który wyląduje na gałęzi ciężkiej od duchów.
Roztoczył się wokół nas poranek.
Odłożyłem książkę. Strąki fasolki pękały. Uderzały o stalowy zlew jak palce.
– Nie jesteś monstrum – powiedziałem.
Ale kłamałem.
Tak naprawdę chciałem powiedzieć, że monstrum nie jest dla mnie takie straszne. Wywodzące się z łaciny monstrum, boski posłaniec katastrof, zostało wchłonięte przez starofrancuski, żeby oznaczało zwierzę o miriadach postaci: centaura, gryfa, satyra. Być monstrum to być hybrydowym sygnałem, latarnią morską: jednocześnie schronieniem i ostrzeżeniem.
Czytałem, że rodzice cierpiący na PTSD częściej biją swoje dzieci. Być może ma to jednak monstrualne korzenie. Być może podnieść rękę na dziecko to przygotować je do wojny. Powiedzieć, że ma się puls, nigdy nie jest tak proste jak zadanie serca, które mówi ciału tak, tak, tak.
Nie wiem.
Wiem tylko, że w Goodwill wręczyłaś mi białą sukienkę, oczy miałaś błyszczące i szeroko otwarte.
– Czy możesz to przeczytać – spytałaś – i powiedzieć, czy jest ognioodporna?
Przeszukałem rąbek, przestudiowałem nadruk na metce i choć nie umiałem jeszcze czytać, powiedziałem:
– Tak.
Mimo wszystko to powiedziałem.
– Tak – skłamałem, przykładając ci sukienkę do brody. – Jest ognioodporna.
Kilka dni później, kiedy byłaś w pracy, przejeżdżający na rowerze chłopak z sąsiedztwa zobaczył, że mam na sobie tę sukienkę – myślałem, że gdy ją włożę, będę wyglądać bardziej jak ty. Następnego dnia na przerwie dzieci wyzywały mnie od dziwaków, ciot, pedałów. Znacznie później dowiedziałem się, że te słowa również znaczyły tyle co monstrum.
Czasami wyobrażam sobie danaidy, które uciekają nie przed zimą, ale przed chmurami napalmu z twojego dzieciństwa w Wietnamie. Wyobrażam sobie, że płonące wybuchy nic im nie robią, a ich małe czarno-czerwone skrzydełka drżą jak odłamki, które rozpierzchają się na tysiące kilometrów po niebie, tak że patrząc w górę, nie można już dostrzec źródła eksplozji, tylko rodzinę motyli unoszącą się w czystym, chłodnym powietrzu, a ich skrzydełka po tylu pożarach w końcu są ognioodporne.
– Dobrze wiedzieć, kochanie. – Patrzyłaś z kamienną twarzą ponad moim ramieniem, gdy sukienka przylegała ci do piersi. – Bardzo dobrze.
Jesteś matką, mamo. Jesteś także monstrum. Ale ja też – dlatego nie mogę się od ciebie odwrócić. Właśnie dlatego wziąłem najbardziej samotne dzieło boga i włożyłem cię do niego.
Patrz.
[1] Roland Barthes, Dziennik żałobny, przeł. Kajetan Maria Jaksender, Wydawnictwo Teatr Polski we Wrocławiu, Wrocław 2013.