Z autorem "Zrolowanego wrześniowego Vogue’a" rozmawia Tomek Charnas
„Jesteśmy w dupie i jeśli sami się z niej nie wyciągniemy, to nikt tego za nas nie zrobi” – mówi dobitnie o sytuacji ludzi LGBT+ w Polsce Jarek Skurzyński. Debiutujący ultragejowską prozą autor jak nikt wcześniej opowiada o związkach między mężczyznami bez związku, ale też o różnorodności genderowej, seksualnej i dotyczącej form relacji.
Piękny i młody bohater jego debiutanckiej powieści odczuwa dogłębnie – i ciałem, i mentalem – zawiłości życia w kraju nad Wisłą, ale na Wyspach też wiele okazuje się nie tak, z nim i dla niego. Krąży, zalicza (wzloty, dołki, kawalerów przelotnych), ale ciągle coś mu nie pasuje – albo on sam nie potrafi się dopasować. Bo nie szuka do związku. A potrafi czuć coś więcej niż chuć. Nie trawi cudzych norm, zasadek i morałów. Jednak goni za tym jednym: szczęściem dla siebie. Może nawet spodoba mu się dzielenie się sobą z kimś innym, kimś więcej niż one night stands?
Tomek Charnas: Trafiłeś do stajni Ha!artu ze swoją debiutancką powieścią – jak się pisze i wydaje prozę gejowską po „Lubiewie”?Jarek Skurzyński: Kiedy pisałem „Zrolowanego”, powieść Witkowskiego znałem tylko we fragmentach i nawet nie wiedziałem dokładnie, o czym jest. Dopiero bardzo późno przeczytałem „Lubiewo” w całości. Odetchnąłem z ulgą, że „Zrolowanemu” nie można zarzucić prób naśladowania. To byłoby słabe, no i Ha!art by tego nie wydał.A żebyś wiedział! Narracja twojego „Vogue’a” bywa bardzo oszczędna w słowach, stonowana, bez ciotodramatycznego nazywania emocji i stanów – raczej kreślisz sytuacje i obrazujesz postaci w działaniu, skupiasz się na dialogach i budowaniu scen. Hetera redaktorka pomagała ostro kastrować autorską wersję tekstu?Ta narracja ze „Zrolowanego” jest... zrolowana, taka miała być, szybka jak muzyka w klubie, ale treściwa. Wystarczy jedno spojrzenie, żeby wiedzieć, co bohater akurat myśli. Wystarczy jeden gest, żeby czytelnik się zorientował, że coś jest nie tak. W trakcie pisania dużo myślałem o tym i z początku próbowałem nazywać te emocje i uczucia, ale intuicyjnie coś mi nie pasowało, zapalała się czerwona lampka. I wtedy pojawiały się sceny, kiedy bohater pakuje walizkę. Tam nie trzeba opisywać tych emocji, bo one wyłażą same z tej sceny. Za dużo słów powoduje, że tracimy kontakt z rzeczywistością.No i przyszedł czas na redakcję, podczas której z tekstu zostały wycięte kolejne zbędne słowa. To mnie cieszyło. Gdzieś czytałem wywiad z Pawłem Sołtysem, który twierdzi, że polskie powieści wydają mu się za długie. Że 600-stronnicową powieść można przyciąć do 400-stronnicowej. Mam podobne odczucia. Trzeba skreślać. Zaufać redaktorowi.Redaktorka – Marta Syrwid – zaopiekowała się mną i tekstem w sposób piękny, profesjonalny i czuły. Wycinała chore fragmenty jak lekarz komórki rakowe. Robiła to jednak zawsze w sposób przejmująco delikatny, chociaż zdarzały się komentarze typu: „ale to jest słabe!”, „nie, to musisz wyrzucić!”, „a co to za grafomania!?”. Ale była czuła, nie w sensie emocjonalnym, ale w sensie analitycznym. Marta doskonale wyczuwa tekst.Czuły narrator? Raczej nie, wolę czułego redaktora. Narrator i redaktor wcale tak daleko od siebie nie stoją. Nie traktuję też swoich tekstów jak świętości. Z tekstem trzeba pracować i należy czasami go mocno ostrzyc.Wydanie papierowe liczy „zaledwie” 136 stron. Rzecz jest do przelecenia w jeden wieczór, niezobowiązująco, na szybki i całkiem przyjemny raz. „Rozmiar” i pozorna lekkość stylistyczna od początku miały być zwodnicze? Na razie wielu dało się złapać w pułapkę „zwinności” i zwyczajności „Zrolowanego”. Jakby czytali bulwersująco normalną opowieść o całkiem normalnych ludziach LGBT+.Też to zauważyłeś? Rzeczywiście zwinność – jak mówisz – tego tekstu jest zwodnicza. Nie, oczywiście, że nie myślałem przy pisaniu o zwodzeniu kogokolwiek, myślałem raczej, że tekst ma pulsować w rytm przyśpieszonego bicia serca. Ale im szybciej tekst leci – tym bardziej coś tam się dzieje. Jest więcej pompowanych emocji i przeżyć bohatera. Akcja spowalnia zazwyczaj przy opisywaniu czyjeś fizyczności.Jest taka scena, kiedy do bohatera dobiegają urywane rozmowy w galerii handlowej – niby szczątkowe są te rozmowy, ale układają się w całość, czytelnik może ułożyć sobie z nich całe historie. Można się na tej scenie nie zatrzymać i stwierdzić, że to jakieś trociny słowne, ale jeśli się im przysłuchasz – powstanie opowieść.Taki jest „Zrolowany” – można go czytać bardzo szybko albo możesz go bardzo długo rozwijać.W swoim pisaniu stronisz też od interpretacyjnych dopowiedzeń, dajesz nam zobaczyć wybrane kadry, zawieszasz akcję, ucinasz narrację, przenosisz nas w miejscu i czasie – za to nie brakuje luzu i dającego się lubić humoru w opowiadaniu i gadaniu twoich nieprzeintelektualizowanych bohaterów. Tak się robi branżową powieść postemancypacyjną? Można pomyśleć, że odcinasz się od modernistycznej poetyki niewyrażalnego pożądania, niewynazywanej tożsamości albo popowej opowieści gejowskiej dla mas netflixomaniaków: przegadanej, zasłodzonej, kiczem zbanalizowanej (bo na kampie trzeba by się najpierw ... ( Pozostało znaków: 20232 )
Ten artykuł został przeniesiony do archiwum
Możesz uzystkać dostęp do wszystkich archiwalnych newsów i artykułów zostając abonentem usługi Przyjaciel Queer.pl Twoja opłata pomoże nam w utrzymaniu portalu Queer.pl.