Minął rok od kiedy zamieszkaliśmy w Chile, 1,5 roku od kiedy wyruszyliśmy w drogę. To właściwie już nie jest zamierzony backpacking, a coraz bardziej coś, co nazwaliśmy lifepackingiem – zmieniamy destynację i pozostajemy w niej przez dłuższy czas. Tym samym nie tylko odwiedzamy muzea i robimy sobie zdjęcie na tle piętnastu najbardziej rozpoznawalnych punktów w regionie, ale przede wszystkim doświadczamy miejsce w pełnej swej okazałości: poznajemy dynamikę miasta, zapoznajemy się z ludźmi i ich historiami, rozumiemy ceny, utrudnienia i ułatwienia związane z mieszkaniem w konkretnym regionie – wyzbywamy się polskich fobii związanych z byciem osobą nieheteronormatywną, przestajemy się wstydzić tańczyć czy śpiewać na ulicy, głośno komentujemy filmy w kinie razem z całą salą ale też bardziej zwracamy uwagę na to, czy aby portfel nadal znajduje się w naszej kieszeni i zyskujemy świadomość zagrożenia trzęsieniem ziemi czy tsunami. Inne miejsce, inne niebezpieczeństwa, inne korzyści. Finalnie – inni my.
Chcecie podzielić się własną historią?
PISZCIE DO NAS!
- Mateusz Morawiec -Nie ma co się oszukiwać – przebywając w Polsce i siedząc na wygodnej kanapie z mapami w ręku, nie planowaliśmy zostawać w jednym miejscu aż tyle czasu. Bardziej towarzyszyło nam przeświadczenie, że
żeby zobaczyć i nauczyć się możliwie najwięcej, musimy jeździć po świecie jak szaleni. No, może nigdy nie byliśmy w tej grupie osób, która marzy o zrobieniu sobie podróży dookoła świata w dwa tygodnie, ale gdzieś tam jednak mieliśmy w głowie tę listę państw do odwiedzenia. Z czasem odkryliśmy, że
można miesiącami przebywać w jednym miejscu, a mimo to każdego dnia uczyć się zupełnie nowych rzeczy. Uczyć się dogłębnie, w sposób dostępny dla każdego, ale przez większość osób zwyczajnie pomijany. Rozumieć miejsce oraz kulturę lepiej i lepiej, nigdy nie w sposób kompletny, w porównaniu do osób które tutaj urodziły się i spędziły całe swoje życie, ale w możliwie zbliżonym stopniu.
Zmiana planów to z resztą jedna z tych rzeczy, których tułaczka uczy najlepiej. Cóż z tego, że nasze pierwotne plany obejmowały taką, a nie inną trasę, cóż z tego że tygodnie poświęciliśmy na wszelkie przygotowania, czytanie o kulturze, przygotowywanie listy chorób i niebezpiecznych zwierząt, z którymi możemy mieć styczność. Nawet dogłębne studium zachowań araña de rincón nie przygotuje Cię na bliskie spotkanie z tym śmiertelnym zwierzęciem. Co z tego, że po przestudiowaniu teorii wiesz, że w przypadku ukąszenia uratuje Cię podanie serum, gdy znajdujesz się 30 kilometrów od najbliższego lekarza, a pająk odwiedza Cię w kabinie prysznicowej, albo spaceruje od zewnętrznej strony po Twoim namiocie. Nie przewidzisz, że w hostelu w którym pracujesz jeden osobnik będzie przechadzał się po dormitorium dla pań, a Ty, jako manager, zostaniesz poproszony o natychmiastowe usunięcie go z pokoju (już wolałbym pumę, przynajmniej łatwiej zlokalizować gdzie ma pysk – tę groźniejszą część cielska).
Są też rzeczy, których w ogóle nie rozpatrujesz na samym początku podróży – momenty w których podczas tułaczki z dala od cywilizacji zaczyna brakować wody pitnej a resztki zasobów trzeba znacznie racjonalizować, chwile w których trudno o zaopatrzenie się w żywność, pozostaje zrywanie owoców z okolicznych drzew, w końcu incydenty, jak ten przypadek, gdy pewien Francuz z północy pomylił nas ze złodziejami i oczekiwał na nasz ruch z przygotowaną dubeltówką.
Zdjęć: 4
Nasza Tułaczka, czyli Mateusz, Krzysiek i Will
Zobacz zdjęcia Planów więc lepiej nie mieć, lub przynajmniej zakładać odgórnie, że są one elastyczne.
Santiago miało być przystankiem na dwie noce, finalnie spędziliśmy tam pięć miesięcy. Obecnie piszę do Was z Vina del Mar, Valparaiso – tu mieliśmy przeczekać tylko święta. Trzy noce zamieniły się w tydzień, tydzień pobytu w hostelu płynnie przeszedł w miesięczny wolontariat, z miesięcznego wolontariatu szybko przeskoczyliśmy do wynajmu mieszkania na rok.
Rok to dobry czas na drobne podsumowanie zdobytej wiedzy. Usystematyzowanie wszystkiego, nim stanie się zbyt oczywiste, by czuć potrzebę podzielenia się tym z resztą osób, lub nim część z informacji zaginie w odmętach niedoskonałej pamięci autora, który ma predyspozycje genetyczne do zapominania (przekleństwo i błogosławieństwo równocześnie, serio).
Wpisy, bo na jednym z pewnością się nie skoczy, to drobny zalążek tego, co udało się finalnie zarchiwizować. Reszta jest opracowywana i zachowuję ją na książkę, jaką w pocie czoła produkujemy z Krzyśkiem w przerwie między różnymi przyjemnościami, takimi jak opychanie żołądków empanadami, głaskanie bezdomnych psów i tańczenie w kolejce po marakety w pobliskim markecie.
Przez ostatnie 365 dni nauczyliśmy się więcej niż podczas wcześniejszych piętnastu lat życia. Chłonęliśmy wiedzę o kulturze, obyczajach, społeczeństwie, a przede wszystkim, o sobie nawzajem. Jesteśmy już zupełnie innymi osobami. Wiem, brzmi to bardzo wzniośle, więc żeby zbić nieco patosu, możecie sobie wyobrazić, że wypowiadam te słowa leżąc w hamaku z kawałkiem pizzy w ręku, umorusany w ketchupie. No bo przecież nie aż tak bardzo innymi, żeby z pizzy zrezygnować. Bez przesady.
Tutaj także warto sprostować, że mówiąc o zmianach, które w nas zaszły, nie chcemy w żaden sposób wystawiać się na piedestał czy stwierdzać, że posiedliśmy jakieś magiczne umiejętności czy staliśmy się specjalistami w jakiejkolwiek dziedzinie. Nie, żaden z nas Dalajlama, jak wchodzę na papierosa nadal cudownie się nie rozpogadza, a czytanie w ludzkich umysłach cały czas pozostaje poza naszymi możliwościami.
Bardziej chodzi o to, że z dystansu łatwiej dostrzec cudze i własne normy kulturowe, łatwiej zrozumieć że jeden punkt widzenia różni się od drugiego, w zależności od miejsca urodzenia, a każdy jest w takim samym stopniu słuszny i nieprawidłowy równocześnie. Łatwiej pozbyć się pewnych uprzedzeń – nie tyle do ludzi, jako że do drugiego człowieka nigdy szczególnie uprzedzeni nie byliśmy (mam nadzieję, pacnijcie mnie w głowę i pokażcie palcem gdzie jednak zrobiliśmy ten błąd, jeśli rzeczywiście się zdarzył, a obiecujemy poprawę), a do zjawisk, zachowań, innej rzeczywistości:
– brudno w hostelu? Dam radę, albo sam posprzątam jak tak bardzo mi przeszkadza. Trudno, uwielbiamy narzekać. Sami z Krzyśkiem jeszcze czasem też narzekamy, choć coraz mniej, coraz łatwiej nam się na tym złapać i nastawienie natychmiast zmienić;
– bezdomny pies się przymila? Pogłaszczę, ręce się umyje, a przyjemność zwierzęciu warto zrobić.
– zobaczę, że ktoś na ulicy ma problem, albo jest smutny, to podejdę i porozmawiam, a jak będę potrafił, to i pomogę (największa różnica kulturowa przy zestawieniu europejskiego szacunku do prywatności ponad wszelką miarę, czasem chyba jednak bardziej szkodzącego niż pomagającego).
Kolejna zmiana, która w nas zaszła, zmiana którą cenimy sobie najbardziej, dotyczy faktu, że
nauczyliśmy się pełniej kochać siebie samego i nas nawzajem. Uważam, że zawsze byliśmy spełnionym związkiem, trwamy przy sobie bez względu na gorsze czy lepsze dni i wiemy, że zawsze możemy na sobie polegać. Tułaczka pozwoliła nam jednak zrozumieć pewne rzeczy w sposób bardziej pełny i zacementować związek. i o tym chciałbym dziś pisać – miłość w podróży, wpływ naszej tułaczki na kształt związku, ze szczególnym podkreśleniem sowa “naszej”, jako clue – rozwiązania dotyczą tylko naszego przypadku, sprawdziły się w naszej sytuacji, nam jest z nimi wspaniale, u nas to działa – my, my, my. Żadnej uniwersalnej prawdy tu nie otrzymacie.
Po uniwersalne prawdy odnośnie miłości odsyłam gdzie indziej, tylko zalecam bardziej gender studies niż kościół.Tych wszystkich, co to sobie myślą, że teraz czeka Was piętnaście akapitów cukierkowych pierdów o miłości informuję, że trochę racji może i macie, ale mimo wszystko zalecam dalsze czytanie – jako że będą to cukierki o rzadko spotykanym smaku.
Zacznijmy od tego, czym właściwie jest miłość, a żeby nie wyglądało to na wstęp z opisem pojęć, zawartych w lichej pracy licencjackiej, dorzucimy od razu do tego kilka słów od siebie:
Każda kultura nieco inaczej pojmuje granice miłości, trzon jednak pozostaje ten sam –
ludzie, darzący się szczególnym uczuciem, bliscy sobie w sposób wyjątkowy, chcący współdzielić w jakimś stopniu ze sobą życia. No i teraz cała reszta – ile tych ludzi, jakiej płci, czasem rasy, na jaki czas oraz co mają ze sobą współdzielić, a także na jakich warunkach? Każde społeczeństwo ma swój kodeks praw i zasad, przez który określa co jest właściwe, a co nie – te właściwe zachowania są nagradzane aprobatą, czasem przywilejami, jak ulgi podatkowe dla małżeństw, te niewłaściwe usiłuje się zmienić przez presję społeczną, powtarzalność wymuszonych schematów i ostracyzm wobec tych, którzy odważyli się je zignorować. W niektórych miejscach na świecie możecie dorzucić jeszcze do listy odpowiedzialność karną.
Świadomość norm kulturowych pozwala nam na lepsze zrozumienie miłości. Jak wcześniej powiedzieliśmy, normy zależą od tego, gdzie się urodziliśmy oraz w jakiej grupie się wychowywaliśmy – gdybym urodził się w Pakistanie, wielożeństwo byłoby dla mnie bardziej akceptowalne, w Indiach bardziej prawdopodobne, że zwracałbym uwagę na kastę, z której wywodzi się druga osoba, a w Kanadzie mniej zajęłoby mi zaakceptowanie swojej nieheteronormatywności.
Poza tymi normami kulturowymi, które jednoznacznie krzywdzą inną jednostkę i wymuszają pewne zachowania wbrew jej woli, wszystkie pozostałe mogą być rozpatrywane jako inny punkt widzenia, który tylko uświadamia nam, że nie ma jednego skutecznego przepisu na miłość – każdy musi wypracować sobie swój własny i podążać za szczęściem wedle schematów, ustalonych wyłącznie z bezpośrednio zainteresowanymi, pomijając zaborczość całej reszty społeczeństwa.
Przypatrzmy się więc z odległości dwunastu tysięcy kilometrów normom, które ukształtowały nas w Polsce:
Będąc gejem, łatwo zauważyć że kultura postuluje heteronormatywny związek, koniecznie zapieczętowany umową cywilno-prawną. Bez ślubu to raptem “chłopak”, “dziewczyna” czy co gorsza “konkubent” czy byle „współlokator” – to takie niepoważne, w każdej chwili może się skończyć i szkoda wtedy wielka, ale przecież nie koniec świata.
Nawet przy ślubie jednopłciowym doświadczyliśmy zmiany nastawienia do naszej relacji przez niektórych znajomych. Byliśmy parą już na sześć lat przed przysięganiem sobie wzajemne miłości przed obcym nam Duńczykiem, przysięgaliśmy ją sobie codziennie prostymi czynnościami i gestami, współdzieliliśmy mieszkanie, trzymaliśmy się za ręce w tych najtrudniejszych chwilach, których niestety, szczególnie w dalszej przeszłości, nie brakowało, a mimo to wielu poważnie zaczęło nas traktować dopiero od chwili “zalegalizowania” związku, jakby wszystko przedtem było puchem na wietrze, niewinną zabawą, a teraz, po 5 minutach magicznej ceremonii zamieniło się w betonowe fundamenty.
Zasada numer dwa: związek ma być wieczny. Podczas polskiej przysięgi padają słowa “… i że Cię nie opuszczę aż do śmierci”, po czym statystycznie 40% par się rozstaje. Wprawdzie ze względu na wszechobecność rozwodów, akceptacja zjawiska wzrasta, ale jest to przyzwolenie tylko pozorne. Wymaga się by w takim przypadku był “ten zły”, ten co zdradza, pije, albo gnębi, którego można wskazać, obarczyć winą i napiętnować. Druga osoba za to może liczyć na pełnię współczucia. Rozstanie w przyjaźni, bo miłość wygasła? W kraju nad Wisłą – egzotyka.
Podczas naszej przysięgi nie było słów zapewniających o trwaniu w związku po grobową deskę bo widzimy jak wygląda świat. Chcieliśmy przysięgać tylko to, czego jesteśmy pewni – wsparcie, wzajemne poszanowanie, miłość, tolerancję. Świadomie uznajemy, że nasza miłość w takim kształcie jak obecnie, kiedyś może wygasnąć, a wtedy dalsze trwanie w związku nie ma najmniejszego sensu.
Świadomie dodajemy, że zawsze będziemy dla siebie bardzo ważnymi osobami, zawdzięczamy sobie niesamowicie wiele i nigdy nie przestaniemy się wspierać.
Kolejny schemat kulturowy wymaga od nas monogamii i monoamorii. Zerwaliśmy z nim kompletnie, próbując doznań erotycznych z innymi, współdzieląc kochanków (zawsze bezpiecznie, co i Wam zalecamy), a także otwierając się na poliamorię i współdzielenie z innymi nie tylko ciała, lecz także duszy. Doznania erotyczne pozwoliły nam zwiększyć swoje umiejętności seksualne, poznać wspaniałych ludzi, dostarczyły mnóstwo przyjemności i ułatwiły poznanie samych siebie (drugi człowiek jest lustrem, w odbiciu którego łatwiej dostrzec samego siebie).
Wielomiłość, w formie jednego, już zakończonego, związku i drugiego w którym szczęśliwie trwamy od kwietnia pozwoliła nam również na lepsze zrozumienie relacji między nami.Ile związków, tyle przepisów na ten idealny. Związki małżeńskie, partnerskie, umowy cywilno-prawne, “friends with benefits”, związek z samym sobą, urozmaicany od czasu do czasu seksem z przypadkową osobą, miłość biała, poliamoria w setkach różnych kombinacji, związki otwarte z zasadą “don’t ask, don’t tell” i takie, w których wszystko dozwolone, gdy tylko nie jest trzymane w tajemnicy – to wszystko stosowane na świecie rozwiązania, które zachwycają mnogością. Każdy zakątek świata skrywa całą paletę takich miłosnych barw, tylko w niektórych miejscach można je prezentować z dumą, natomiast w innych ukrywa się je w zaciszu domowym, czyniąc życie niektórych osobników znacznie trudniejszym.
Po pewnym czasie łatwo zapomnieć o szarzyźnie w kraju i stygmatyzacji, na jaką się jest narażonym, ze względu na zwykłą orientację, nie mówiąc o całej reszcie. Z pewnością gdy odwiedzimy Polskę tak łatwo zapomnimy się z trzymaniem za rękę, rozmową czy pocałunkiem w miejscu publicznym, że kilkakrotnie dostaniemy w mordę.
Po przedstawieniu miłości jako takiej, pozwólcie że już przejdę do krótkiej autodiagnozy naszego własnego związku.
Przed podróżą zakładaliśmy, że czas, który mamy do dyspozycji powinien być w maksymalnym stopniu wykorzystywany wspólnie. Jedna osoba wyczekiwała drugiej i gdy ta, zajęta swoimi sprawami nie wracała do domu, pozostawała w uśpieniu. Letarg przed komputerem, frustracja, bo się spóźnia, a ja czekam – świat się zatrzymał, czasoprzestrzeń zwariowała, matko bosko, ja umrę. Kiedy jeden z nas miał na coś ochotę, oczekiwał że drugi koniecznie do niego dołączy. Nie chcesz iść do kina? Świetnie, sam nigdzie nie idę. Wieczór zepsuty. Gdy zaczęliśmy tułaczkę, czas który spędzaliśmy razem osiągnął krytyczne maksimum, co czasem doprowadzało do napięć. Nie dziwne – gdy miesiącami mieszkasz z kimś na dwóch metrach kwadratowych, a rozdzielenie się na dalej niż trzy metry staje się problematyczne, musi dochodzić do podobnych napięć.
Z czasem nauczyliśmy się, że warto robić coś dla samego siebie – wyjść na spacer można w pojedynkę lub z nowo poznaną osobą, odwiedzić muzeum z tym kogo to w rzeczywistości interesuje, nawet wyjechać na kilka tygodni można samemu i wcale nie zubaża taka rozłąka naszego związku. Co lepsza, mniej frustracji sprawiło, że ten czas który już spędzaliśmy razem był bardziej pełny i wartościowy.
Nauczyliśmy się słuchać nawzajem, artykułować swoje pragnienia i szanować oczekiwania drugiej osoby. Zaczęliśmy wyrabiać w sobie (wreszcie, po tylu latach) sztukę udanych kompromisów. Było łatwiej, dlatego, że część oczekiwań realizowaliśmy w pojedynkę, nie trzeba było dłużej czekać aż staną się one oczekiwaniami drugiej osoby. Łatwiej zrezygnować z części pragnień gdy ich duża część została zaspokojona.
Wyzbyliśmy się zazdrości. Przez fakt, że obaj mieliśmy różne przygody oraz że trwamy w związku trzyosobowym, w którym oczywiście nie zawsze wszyscy trzej jesteśmy razem w tym samym czasie, nauczyliśmy się dzielić sobą, w pełni zrozumieliśmy, iż jakiekolwiek okoliczności nie zaistnieją, będziemy zawsze dla siebie. Uwierzcie, chociaż pewnie nie będzie to łatwe że naprawdę miło się widzi własnego męża, opowiadającego radośnie o udanych podbojach miłosnych z innym mężczyzną.
W końcu co nieco o samych związkach poliamorycznych: ten pierwszy nie do końca był udany. Być może musieliśmy się dopiero nauczyć na własnych błędach jak to wszystko powinno wyglądać, być może zwyczajnie nie trafiliśmy na właściwą osobę. Nie był to jednak czas zmarnowany, a samo doświadczenie nauczyło nas doceniać jak wielkie szczęście mamy, że posiadamy siebie nawzajem w tym świecie, w którym tak ciężko wzajemnie się dopasować.
Uświadomiliśmy sobie, że prawdziwa miłość, trwała, pełna porozumienia, jest mało spotykana, a miłość, która po latach się wzmaga zamiast wygasać jest jeszcze bardziej unikalna.
Historie z podróży Mateusza i Krzyśka znajdziecie na NASZA TUŁACZKA.Strona NASZEJ TUŁACZKI na Facebooku.Dziękujemy Mateuszowi za tekst.
Ciąg dalszy na drugiej stronie.
Małżeństwo jest wielkim kompromisem, trzeba nad sobą pracować, dopasowywać się do potrzeb związku, pomagać ukochanej osobie.Jak czują się Wasi świadkowie ,którzy poręczyli za Was, goście weselni, którzy cieszyli się z Waszego szczęścia.Była to zabawa na chwilę ?Nie zdajecie sobie sprawy jak cierpi Wasza cała rodzina łącznie z rodzicami i dziadkami. Jest to w moim wydaniu codzienny , przeszywający umysł i ciało ból matki.Koncentrujecie się tylko na sobie i Waszych doznaniach.Znajomi są osobami przypadkowymi tu i teraz.Kocha Was rodzina.Wymagacie od otoczenia pełnej akceptacji i zrozumienia, stanowiąc negatywny przykład dla innych, tracicie akceptację tych którzy ją mieli dla środowiska LGBT .Jak Wam się coś nie podoba, uciekacie od problemów.
Na zwiedzanie świata trzeba sobie zasłużyć, pracować .Pamiętajcie zależy nam na Was.Kochamy Was.Cierpimy.
Bardzo mi przykro, że wypowiadasz się w imieniu naszych przyjaciół, którzy nie mają problemu z naszym życiem.
Bardzo mi przykro, że poświęcasz swój czas na maltretowanie telefonami mojej rodziny i wypisywanie podobnych komentarzy w Internetach.
Potrzebujesz specjalistycznej pomocy, zanim będzie za późno.
Mówiłem Ci, idź do psychiatry i na terapię, Twoja nerwica i depresja niszczy relacje w całej rodzinie.
Małżeństwo jest wielkim kompromisem, trzeba nad sobą pracować, dopasowywać się do potrzeb związku, pomagać ukochanej osobie.Jak czują się Wasi świadkowie ,którzy poręczyli za Was, goście weselni, którzy cieszyli się z Waszego szczęścia.Była to zabawa na chwilę ?Nie zdajecie sobie sprawy jak cierpi Wasza cała rodzina łącznie z rodzicami i dziadkami. Jest to w moim wydaniu codzienny , przeszywający umysł i ciało ból matki.Koncentrujecie się tylko na sobie i Waszych doznaniach.Znajomi są osobami przypadkowymi tu i teraz.Kocha Was rodzina.Wymagacie od otoczenia pełnej akceptacji i zrozumienia, stanowiąc negatywny przykład dla innych, tracicie akceptację tych którzy ją mieli dla środowiska LGBT .Jak Wam się coś nie podoba, uciekacie od problemów.
Na zwiedzanie świata trzeba sobie zasłużyć, pracować .Pamiętajcie zależy nam na Was.Kochamy Was.Cierpimy.
"[...] ze szczególnym podkreśleniem sowa “naszej”, jako clue – rozwiązania dotyczą tylko naszego przypadku, sprawdziły się w naszej sytuacji, nam jest z nimi wspaniale, u nas to działa – my, my, my. Żadnej uniwersalnej prawdy tu nie otrzymacie. Po uniwersalne prawdy odnośnie miłości odsyłam gdzie indziej, tylko zalecam bardziej gender studies niż kościół."
Nazwanie kształtu naszego związku patologicznym pomimo uprzedniego podkreślenia pozornego szacunku naszego zdania wpisuje się natomiast w społeczny ostracyzm, o którym również piszę w tekście. Można użyć bardziej stonowanych słów. Następnym razem zalecam "zdecydowanie nie dla mnie", "nie do wyobrażenia", et cetera.
Zakochany Świr:
Naprawiamy związek każdego dnia, jednak nie oznacza to że z pewnością będziemy wiecznie razem. Niestety, monogamia to również twór kulturowy. Z biologicznego punktu widzenia jesteśmy skłonni bardziej do poliamorii czy przynajmniej seryjnej monoamorii (związek, rozstanie, kolejny związek, kolejne rozstanie i tak dalej).
Gdybyśmy nie uważali się za dopasowaną parę, pewnie nie bylibyśmy razem. Ale ludzie się zmieniają. Pięć lat temu uwielbiałem imprezy i chałwę. Dziś określam się jako domownik, a chałwa jest dla mnie za słodka. Za kolejne pięć czy dziesięć lat będę znowu zupełnie inny. To całkowicie naturalny proces, który przechodzimy my i który przechodzą nasi partnerzy. Byłoby wspaniale gdyby wszystkie pary przechodziły ten proces w takim samym tempie i w tym samym kierunku, ale jest to myślenie nierealistyczne. Większość z nas zna osoby, które tkwią w nieszczęśliwych związkach, których potrzeby w pewnym momencie zaczęły się rozmijać, a które postanowiły pozostać razem mimo wszystko, poświęcając swoje szczęście w imię konwencji, oczekiwań innych, dobra własnych dzieci, z obawy przed rozpoczęciem wszystkiego od nowa, pozostaniem samemu lub mając jakiekolwiek inne motywacje.
Najgorszym co może się przytrafić jest para dwóch ludzi, którzy podejrzewają, albo są pewni iż przestali się rozumieć, a jednak pokonują wspólnie kolejne etapy przytoczonej wcześniej ścieżki.
48% par w EU i USA rozwodzi się
37% par w Polsce rozwodzi sięi (częściej trwamy w nieszczęśliwych związkach przez konserwatywne uwarunkowania kulturowe. Nie bez znaczenia jest też wyższy wpływ religii katolickiej na społeczeństwo)
33% osób w małżeństwach w EU i USA przyznało się do zdrady partnera/partnerki
43% osób w polskich małżeństwach przyznało się do zdrady (wyższy wskaźnik silnie skorelowany z mniejszym współczynnikiem rozwodów)
Szacuje się, iż 75% osób trwających obecnie w związkach zostało lub zostanie w przyszłości zdradzonych.
Nie zakładam odgórnie, że związki w których jestem przestaną istnieć. Zwyczajnie nie wykluczam takiej możliwości.
Zmień cel dla którego walczysz i nie zakładaj, że każda jednostka jest ambasadorem całego środowiska, bo wylądujesz w szpitalu psychiatrycznym ze stresu. Rozwiązłość to stygmatyzujące określenie wypromowane przez Kościół. Wielu partnerów/partnerek seksualnych, jeżeli się na to zgadzają i jeżeli nikogo to nie krzywdzi mogą mieć zarówno mężczyźni jak i kobiety, zarówno homo, jak i bi- czy hetero-
Nietrwałość związków, jak widać po przytoczonych badaniach, to domena wszystkich, nie tylko LGBT. Nietrwałość związku może być o wiele lepsza niż nieudolne próby jego naprawy i trwanie latami w relacji przynoszącej nieszczęście obu stronom.
Chłopaki piszą tu też, że najprawdopodobniej nie będą ze sobą na zawsze. No tak, bo jak coś się psuje to najlepiej wyrzucić, zamiast naprawić. I jak my geje mamy walczyć ze stereotypami rozwiązłości i nietrwałości związków, skoro sami promujemy takie postawy? Potem czytają to młodzi homoseksualiści i boją się zaangażować...