W 1977 roku w Urugwaju rząd wojskowy bezlitośnie stłumił wszelkie przejawy politycznego sprzeciwu. W kraju, w którym obywatele są porywani, gwałceni i torturowani, homoseksualizm jest niebezpiecznym wykroczeniem.
A jednak, pomimo niesprzyjającej rzeczywistości, Romina, Flaca, Anita „La Venus”, Paz i Malena ‒ pięć „pieśniarek” ‒ w jakiś cudowny sposób odnajdują się nawzajem i znajdują bezpieczną przystań na odciętym od świata przylądku Cabo Polonio, zamieszkanym jedynie przez samotnego latarnika i kilku nieokrzesanych łowców fok. To miejsce staje się ich tajemnym sanktuarium.
CZĘŚĆ PIERWSZA
1977–1979
1
Ucieczka
Za pierwszym razem – który na zawsze pozostanie dla nich legendą – wjechały w ciemności. Piaszczyste wydmy spowijała noc. Wokół cienkiego sierpa księżyca jazgotały gwiazdy.
W Cabo Polonio niczego nie znajdą, przekonywał je woźnica, nie ma elektryczności ani bieżącej wody. Woźnica mieszkał w pobliskiej wiosce, lecz dwa razy w tygodniu jeździł tam z dostawą dla małego sklepiku, który zaopatrywał latarnię i nielicznych rybaków, mieszkających w rozrzuconych po okolicy domkach. Nie prowadziła tam żadna droga, trzeba było wiedzieć, którędy jechać. To odludzie, powiedział, zerkając na nie z ukosa i odsłaniając w uśmiechu nieliczne ocalałe zęby; czynił aluzje, ale powstrzymał się od zadawania pytań, co tu robią, czemu jadą akurat w to miejsce, w piątkę, bez mężczyzny; i dobrze, ponieważ nie umiałyby podać rozsądnej odpowiedzi. Stopniowo drzewa rzedły, lecz kępy krzewów nadal podnosiły zmierzwione głowy znad gładkich zboczy, jakby się dopiero urodziły. Wóz konny poruszał się powoli, miarowo, drewniana konstrukcja trzeszczała pod ich ciężarem, ale miałki piasek tłumił odgłosy kopyt. Oszołomił je widok wydm, ich bezkresne życie. Wszystkie podróżniczki zatonęły we własnych myślach. Pięciogodzinna jazda autobusem wydawała się odległym wspomnieniem, wypartym z tego miejsca jak sen, z którego się właśnie zbudziły. Dookoła falowały wydmy – skąpy krajobraz z innej planety, jakby po wyjeździe z Montevideo udało im się opuścić Ziemię, tak jak rakieta, która kilka lat temu zawiozła tych mężczyzn na Księżyc, tylko że to nie był Księżyc, a one nie były mężczyznami, to było coś innego, niezbadanego przez astronomów, i one były kimś innym. Przed nimi wyrosła latarnia morska ze swoim powoli obracającym się światłem. Zbliżały się plażą do cypla, po prawej stronie rozciągał się ocean, mienił się w ciemności, prowadząc nieustanną rozmowę z piaskiem. Wóz minął kilka chat rybackich w kształcie pudełek – czarne plamy na tle czarnego nieba. Zeszły z wozu, zapłaciły woźnicy i wytężając w ciemności oczy, ruszyły przed siebie z plecakami wypełnionymi jedzeniem, ubraniami i kocami. Z trzech stron otaczał je ocean na tej prawie wyspie, kciuku sterczącym z dłoni znanego świata. W końcu znalazły odpowiednie miejsce, a przynajmniej takie, które najbardziej się nadawało – opuszczony dom mógł im posłużyć jako osłona przed wiatrem. Mury stały niedokończone, nieprzykryte dachem, cztery na wpół zbudowane ściany i gołe niebo. Miejsca w środku wystarczyło z nawiązką dla ich piątki; byłaby to całkiem przestronna siedziba, gdyby nie pozostawiono jej na pastwę żywiołów. Kiedy wypakowały rzeczy, wyszły na zewnątrz, żeby rozpalić ognisko. Wiatr przybrał na sile. Chłodził skórę, podczas gdy whisky ją rozgrzewała; butelka krążyła z rąk do rąk. Zjadły na kolację... ( Pozostało znaków: 12065 )
Ten artykuł został przeniesiony do archiwum
Możesz uzystkać dostęp do wszystkich archiwalnych newsów i artykułów zostając abonentem usługi Przyjaciel Queer.pl Twoja opłata pomoże nam w utrzymaniu portalu Queer.pl.