O akcji Hiacynt, historii i bohaterze "Różowych kartotek" rozmawialiśmy z pisarzem, Mikołajem Milcke. W niedzielę obchodziliśmy 30. rocznicę akcji Hiacynt! Do końca listopada zapraszamy Was do lektury tekstów, wspomnień, wywiadów z Hiacyntem związanych – zachęcamy Was też do dzielenia się wspomnieniami i historiami, także bliskich lub znajomych Wam osób.
Mikołaj Milcke zadebiutował cztery lata temu powieścią "Gej w wielkim mieście", która od razu zdobyła grono fanów i fanek. Dwa lata później pojawiła się kolejna część debiutu, równie dobrze przyjęta, "Chyba strzelę focha!". Pod koniec września swoją premierę miała trzecia książka pisarza, "Różowe kartoteki", której tłem jest akcja Hiacynt. Bohaterem książki jest Ksawery Downar, kandydat Prawicy Polskiej na prezydenta w wyborach w 2015 roku. W siedzibie partii, na niespełna pół godziny przed oficjalnym ogłoszeniem jego kandydatury mężczyzna dowiaduje się, że ktoś dostarczył władzom partii dyskwalifikujące go materiały. Po 30 latach wychodzi na jaw, że powszechnie szanowany Ksawery Downar był tajnym i świadomym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa PRL. TW „Synek” został zwerbowany w 1985 roku w konsekwencji Akcji Hiacynt – zmasowanych działań władz PRL przeciwko homoseksualistom.
Dlaczego tematem i tłem Pana kolejnej książki stała się akurat akcja Hiacynt?Po pierwsze to bardzo ważne wydarzenie z historii nie tylko polskich homoseksualistów, ale i Polski. Niestety trochę dziś zapomniane. Oto pewnego dnia postanowiono zatrzymać i spisać tysiące mężczyzn. Tylko dlatego, że byli gejami. To przerażające. Olbrzymia większość tych ludzi nigdy wcześniej, ani później nie popełniła żadnego przestępstwa. Milicja Obywatelska uznała najwidoczniej, że przestępstwem jest bycie gejem. A przecież nie było. Akcję „Hiacynt” wymyślono i przeprowadzono argumentując, a to że chodzi o dobro gejów, którzy często padali ofiarami przestępstw, a to że sami są środowiskiem kryminogennym i trzeba je inwigilować, a to że chodzi o HIV i AIDS. Szkoda tylko, że nikt nie pytał zatrzymywanych o stan zdrowia, ani nie badał ich na obecność wspominanego wirusa. Uważam, że tak naprawdę chodziło o zebranie haków na działaczy opozycji demokratycznej.
Jak (jeszcze) Pana zdaniem można zainteresować młodszych czytelników i czytelniczki z naszej społeczności historią LGBT?To smutne, ale uważam, że młodzi ludzie nie interesują się historią. Ani własnego środowiska, ani własnego narodu. Wcześniej napisałem dwie lekkie książki „Geja w wielkim mieście” i „Chyba strzelę focha!”. Zdobyły sporą popularność. Gdy ogłosiłem, że „Różowe Kartoteki” nie będą kontynuacją tej opowieści, a książką po części historyczną usłyszałem jęk zawodu. Nie wiem z czego to wynika, że nie ma w ludziach ciekawości. Napisałem „Różowe Kartoteki” nie tylko dla siebie. Nie tylko dlatego, że ta historia mnie pochłonęła. Chciałbym, by ta książka pełniła też rolę edukacyjną. Właśnie dlatego, że nie jest to nudna rozprawa naukowa, a powieść. Trochę obyczajowa, trochę political fiction. Zdecydowanie o życiu, nie o polityce.
W wywiadach wokół książki pojawia się ciągle pytanie, czy to "prawdziwa historia"... Nie jest Pan tym pytaniem już zmęczony?Ależ to jest prawdziwa historia! Przynajmniej w części historycznej. Są tam prawdziwe wydarzenia z historii naszego kraju, w które wpleciona została fabuła i bohaterowie, których wymyśliłem. Z Ksawerym Downarem na czele. To prawicowy polityk, który ma szansę na prezydenturę, ale wychodzi na jaw, że nie dość, że współpracował z SB, to jeszcze jest homoseksualistą. Nie wiem czy taki przypadek miał miejsce w rzeczywistości. Joanna Podgórska w „Polityki” napisała o mojej książce, że to historia fikcyjna, ale nie wykluczone, że mogła wydarzyć się naprawdę. I są to bardzo mądre słowa.
Lubi Pan swojego bohatera?Trudno go lubić. To kreatura, oszust i tchórz. Żyje cudzym życiem, wygłasza cudze poglądy, dawno temu włożył maskę, która zrosła się z jego prawdziwym obliczem. A wszystko po to, by po pierwsze jego wstydliwa tajemnica się nie wydała, a po drugie, by polityczna kariera na prawicy mogła się rozwijać. Gdy myśli, że za chwilę zostanie prezydentem wypływa teczka, którą założono mu właśnie podczas akcji „Hiacynt”. Musi odszukać tego, który wywinął mu ten numer w kluczowym momencie życia. I szuka... Uważam, że głównego bohatera książki nie trzeba lubić. Trzeba być jego ciekawym. Z reakcji Czytelników wiem, że mimo iż go nie lubili, to byli ciekawi do czego jeszcze się posunął, by dopiąć swego.
Pana książka ukazała się w zapewne trudnym dla LGBT roku politycznym w Polsce. Myśli Pan, że w dzisiejszych czasach Hiacynt mógłby powrócić?Ciężko jest być gejowskim pisarzem w czasach, gdy wskazówka sympatii społecznych jest tak bardzo z prawej strony. Do niedawna myślałem, że ewentualny Hiacynt 2 nie jest możliwy, ale wystarczyła chwila refleksji i pomyślałem, że wręcz przeciwnie! Oczywiście, że powtórka tej akcji jest możliwa. I to wcale nie dlatego, że rządzi ta, a nie inna partia. To spora pokusa dla wielu środowisk, by mieć coś na kogoś. By móc to wyciągnąć w odpowiedniej chwili i użyć do szantażu. A przecież wiele jest w świecie polityki, kultury, biznesu czy sportu osób, które nie chcą, by ich homoseksualna orientacja wyszła na jaw. Prowadzą podwójne życie i właśnie dlatego mógłby być w zainteresowaniu hipotetycznych architektów drugiego Hiacynta. Tak więc uważam, że to jest możliwe, ale mam nadzieję, że to tylko wyobraźnia pisarza, a nie przewidywanie przyszłości.
Byłeś przesłuchiwany? Znasz kogoś kto był? Słyszałeś lub słyszałaś historie z akcją "Hiacynt" związane?
Zgłoś się do nas - odkryjmy ten zapomniany fragment polskiej queerowej historii. Czekamy na Wasze relacje, wspomnienia, opowieści.
Nie jest możliwa bo?
Współczesna Polska jest krajem demokratycznym z całą masą struktur, przepisów, podpisanych konwencji, które zapobiegają takim sytuacjom. O wolnych mediach nawet nie wspominając. Obawiam się, że straszenie własnych czytelników tak absurdalnymi scenariuszami, jak powrót do teczek, raczej nie świadczy o "wyobraźni pisarza", tylko o braku zrozumienia kwestii, którą się podjął opisywać.