Jeszcze całkiem niedawno na ekranach polskich kin gościł „Peter von Kant” w reżyserii François Ozona – reinterpretacja „Gorzkich łez Petry von Kant” (1972), z odwróconymi płciowo rolami oraz świetnymi Denisem Ménochet i Isabelle Adjani na pierwszym planie. Natomiast 4 sierpnia swoją polską premierę zalicza „Moja zbrodnia” tego samego reżysera. I znów jest to hołd dla kina minionej epoki – tym razem tego z lat 30.
Rzecz dzieje się w Paryżu około 1935 roku. Madeleine (Nadia Tereszkiewicz) jest niespełnioną aktorką, a jej współlokatorka Pauline (Rebecca Marder) – niezbyt wziętą prawniczką. Obie, bez grosza przy duszy, zastraszane są przez właściciela kamienicy eksmisją. Groźba życia na ulicy wisi w powietrzu; na domiar złego Madeleine zostaje uwikłana w aferę kryminalną, gdy zamordowany zostaje ceniony, podstarzały producent filmowy. Kobiety postanawiają obrócić sytuację na swoją korzyść, a splot niefortunnych zdarzeń ma być dla nich szansą na... rozwój kariery.
„Moja zbrodnia” to w gruncie rzeczy opowieść o ruchu #MeToo na miarę pierwszej połowy XX wieku. Madeleine, postawiona przed sądem za zabójstwo „z premedytacją”, dzięki pomocy przyjaciółki wygłasza przed ławą przysięgłych obliczony na efekt monolog – jego celem jest wytknięcie płci mniej pięknej stosowania opresji wobec kobiet oraz... prztyczek w nos patriarchatowi. Udaje się: nieznana aktorka dokonuje niemożliwego, diametralnie zmienia opinię publiczną i z miejsca staje się symbolem udręczonych męczennic. Dostaje nawet rolę w filmie, gdzie wyrokiem sadystycznego mężczyzny, niczym Marii Antoninie, zostaje jej ucięta głowa gilotyną.
Film Ozona stanowi luźną adaptację sztuki teatralnej o tym samym francuskojęzycznym tytule, którą w 1934 roku przygotowali Georges Berr i Louis Verneuil. Doczekała się ona już dwóch anglojęzycznych ekranizacji: mowa o komediach „True Confession” Wesleya Rugglesa oraz „Cross My Heart” Johna Berry'ego. W tych jednak wersjach duet głównych bohaterów stanowiły heteronormatywne pary, a u Ozona sprawczyniami całej komedii omyłek są dwie dziewczęta, którym przypisuje się lesbijstwo, bo sypiają w jednym łóżku (zostaje sprostowane dlaczego – z racji zimna i biedy). Trudno nazwać Madeleine i Pauline homoseksualną parą per se, ale obie są niczym Thelma i Louise – zjednoczone razem przeciwko światu. Queerowych aluzji zresztą nie brakuje w „Mojej zbrodni”, zwłaszcza gdy pojawia się postać grana przez ulubienicę reżysera, Isabelle Huppert – bez problemu ogłasza Pauline, że ta wpadła jej w oko.
Ozon-kinofil rzuca w „Mojej zbrodni” jeszcze nawiązaniami do takich żelaznych klasyków jak „Ostatnie metro” François Truffauta czy „Victor/Victoria” z Julie Andrews i Jamesem Garnerem. Narracyjnie czerpie też z filmów typu screwball comedy, który swoje triumfy świeciły właśnie w latach 30. Były to przecież produkcje stawiające na liczne farsowe gagi, absurdalne sploty okoliczności czy męsko-damską konfrontację w najzabawniejszym wydaniu – i ten trop widoczny jest w „Mojej zbrodni”.
„Moja zbrodnia” to film o nowej fali feminizmu, ale też o dynamice władzy i czasach, gdy kobiety często nie mogły ani poślubić tego, kogo chciały, ani też najczęściej nie miały prawa głosu. Między innymi dlatego między Madeleine, Pauline i poniekąd bohaterką graną przez Huppert zawiązuje się siostrzana więź. Metody działania postaci mogą ujść za amoralne, ale w ten sposób udaje się przezwyciężyć społeczne ograniczenia.
(an)