"Siddharth, Dalius, Faisal, Wang..."
Po seansie usiedliśmy na piwie w pubie nieopodal Riverside Studios. W Riverside wygrzebali belgijski film z Isabelle Huppert sprzed kilku lat, Nue proprieté, kameralny dramat psychologiczny o matce zduszonej relacją ze swoimi synami, bliźniakami. Byłem zaskoczony, że Siddharth chciał ze mną na to pójść, mimo strasznej pogody. Jeszcze rano z powodu deszczu nawet pisał do mnie, czy nie chcę przełożyć spotkania. Pomyślałem, że w Londynie to wyjątkowo głupia sprawa - uzależniać randki od pogody. Po to tu jest tyle kin, barów, teatrów i innych przybytków, żeby się zawsze można było gdzieś schować przed deszczem. You’re right, odpisał, I’m also desperate to meet you. To miało być nasze pierwsze spotkanie. Nie byłem „zdesperowany”, nie wiedziałem, dlaczego on był, ale chciałem się spotkać, skoro był gotów iść ze mną na niszowy belgijski film, z napisami. It was like art, powiedział z dziwnie maślanym spojrzeniem, mając na myśli film, kiedy już siedzieliśmy z piwem przy stoliku pod oknem, za którym wciąż padało. Sposób, w jaki to powiedział, wydał mi się dziwnie głupi, jakby powiedział to tylko dlatego, że zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Film jest sztuką, a nie „jak sztuka”, na miłość boską, ale może to po prostu “różnice kulturowe”? Przyjechał do Londynu z Indii i wyraźnie nie miał doświadczenia z europejskim kinem, przyznał mi się wcześniej, że to pierwszy w jego życiu film po francusku. Różnica kulturowa zwykle mnie podniecała, podobnie jak wielu jej nosicieli tu w Londynie – mogła jednak powodować trochę nieporozumień, które trzeba umieć obejść lub przetrawić.
Przestraszony, że grozi nam ugrzęźnięcie w takich krępujących nieporozumieniach na resztę wieczoru, pociągnąłem mocno z kufla na rozpęd i postanowiłem rozgadać się o czymkolwiek. Opowiedziałem mu, że ciągle jestem dość nowy w Londynie, opisałem swoje przygody z szukaniem mieszkania, bo musieliśmy się wszyscy niebawem wyprowadzić z Gordon Road na Finchley. Widziałem przedziwne miejsca, nie mogłem uwierzyć, że ktoś się nie wstydzi czegoś takiego oferować na wynajem. Był np. pokój na Fulham Road, blisko stacji metra i centrum handlowego, większy niż ten, który wynajmowałem na Finchley, w wysokim domu dzielonym z czterema innymi osobami (każda w swoim pokoju) – ale pięćset funtów miesięcznie, nie licząc rachunków, za mieszkanie w takim syfie? Te cholerne angielskie wykładziny wszędzie – nawet w łazience! – miały lekko ćwierć wieku, były ciężkie od wbitego w nie kurzu, brudu, może i pleśni. Ściany już nie pamiętały malowania, a meble były stare i brzydkie. Do tego ciemno, złe światło, brak słońca w środku, schody strome jak pułapka na pijanych. Od samego myślenia, że musiałbym tam mieszkać, dostawałem astmy. Potem oglądałem pokój na Shepherd’s Bush, przy którejś z długich ulic zabudowanych podobnymi Edwardian maisonettes. Te Edwardian maisonettes bywają ładne i przytulne, ale podzielone na dwa mieszkania, jedno na parterze, drugie na piętrze, stają się ciasne. Zwłaszcza gdy ktoś chce takie mieszkanie dzielić ze współlokatorami. Landlordami była tam para strasznie drętwych trzydziestoparolatków. Podział domu zaprojektowanego jako całość na dwa odrębne mieszkania zawsze powoduje problemy z przearanżowaniem przestrzeni. Tam te problemy rozwiązano w najdziwniejszy sposób, jaki w życiu widziałem. Mieszkanie było na piętrze, salon daleko od kuchni i to od strony ulicy, bardzo mały. Miejsce tylko na kanapę, niski stolik i wielki telewizor na ścianie. Pokój, który przyszedłem zobaczyć, mieścił się obok salonu i był jeszcze mniejszy niż mój na Finchley. Był tak mały, że żeby upchnąć w nim komodę z szufladami, łóżko wyniesiono do góry, jak piętrowe, a komodę wsunięto pod spód. Człowiek leżący na tym łóżku nie miał nad sobą nawet metra do sufitu. Gospodarze powiedzieli mi, że do tej pory mieszkała tam amerykańska studentka. Chcieli trzysta siedemdziesiąt funtów miesięcznie plus opłaty i council tax. Drugi pokój na wynajem, za sypialnią gospodarzy, był większy, więc jego lokator – Kiwi, czyli Nowozelandczyk – płacił za niego pięćset pięćdziesiąt funtów. Na końcu była kuchnia, a za nią łazienka, z wanną, prysznicem i muszlą klozetową. Do mieszkania należał ogród za domem. I to był gwóźdź programu: ponieważ mieszkanie znajdowało się na piętrze, do ogrodu schodziło się po schodach… z łazienki. Jednej jedynej. Wyobraziłem sobie, że nie mogę się spokojnie wysrać, bo ktoś chce wrócić z ogrodu do środka.Zamilkłem nagle, bo dziwnie się czuję, kiedy gadam cały czas. Chciałem, żeby Siddharth opowiedział jakieś własne horror stories o mieszkaniach w Londynie. Każdy, kto tu przyjechał z daleka, przecież jakąś ma. Powiedział jednak właśnie to, że każdy jakąś ma! Zmienił temat, wyznał, że jest bardzo spiritual person (już to gdzieś słyszałem), wierzy w karmę, reinkarnację i ma swojego guru, którego prosi o opinię lub poradę w każdej ważnej sprawie. Zapalił się przy tym tak, jakbym co najmniej próbował z nim polemizować, choć ja z zażenowaniem, które zawsze mi towarzyszy przy takich tematach, czekałem cicho, aż się wygada i mu przejdzie. Możliwe, że tak na niego działało piwo, wcześniej przyznał mi się, że nie jest przyzwyczajony do alkoholu, bo w Indiach nigdy nie pił. A ty w co wierzysz? - zapytał na koniec. Poczułem się znowu poważnie zakłopotany, że ta rozmowa nam się aż tak nie układa. Wiesz, moja rodzina to katolicy, ale ja jestem ateistą, jeżeli już w coś wierzę, to w równość wszystkich ludzi, w wartości Oświecenia – próbowałem w tę stronę. Oświecenie, no tak, to jest to samo, zapalił się, musiał pomyśleć o jakimś religijnym oświeceniu, jak u Buddy. Nie rozumieliśmy się. Chyba jednak niezupełnie mamy na myśli to samo, wierzę w Karola Marksa, uśmiechnąłem się, dopijając moje piwo do dna. To była okazja, by przerwać ten wątek. Chcesz następne? - zapytałem, zbierając się do baru. On wciąż jednak męczył pierwsze, nie był nawet w połowie.
Czekając, aż barmanka obsłuży dwóch innych klientów pomyślałem, że ta randka jest najwyraźniej kulminacją trzech wyjątkowo nieudanych pod tym względem tygodni. Od trzech tygodni korespondowałem z jednym Litwinem, który odpowiedział na mojego pos... ( Pozostało znaków: 26291 )
Ten artykuł został przeniesiony do archiwum
Możesz uzystkać dostęp do wszystkich archiwalnych newsów i artykułów zostając abonentem usługi Przyjaciel Queer.pl Twoja opłata pomoże nam w utrzymaniu portalu Queer.pl.