- Witold Jabłoński - Poseł PiS, Stanisław Pięta opatrzył tę wypowiedź na antenie Superstacji następującym komentarzem: „Jest to niewątpliwie ciężkie doświadczenie, pewna przypadłość [?], która przytrafiła się [?!] panu prezesowi. Cieszę się, że prezes tej firmy z taką bożą pokorą przyjmuje to nieszczęście...” Znamienne: tam gdzie przedstawiciel wolnego świata głosi satysfakcję i radość życia, nasz rodak mówi o „przypadłości”, (jakby o jakiejś wstydliwej i nieuleczalnej chorobie) i o „nieszczęściu”.
A może prawdziwe nieszczęście cywilizacji zachodniej to mieszczańska, chrześcijańska hipokryzja, nietolerancja i umysłowa ciasnota? Niewątpliwie długo jeszcze będziemy się musieli uczyć tego, co dla przedstawicieli przedchrześcijańskiego świata było oczywiste:
ludzie są różni jak bogowie i mają różne potrzeby, które mają prawo realizować, dopóki nie krzywdzą tym innych. Niby prosta to prawda, jednak po dwóch tysiącach lat monoteistycznej indoktrynacji dla wielu, jak widać, trudna do przyswojenia.
Trzeba przyznać, że kultura masowa USA uporała się – na poziomie (bardzo) popularnym – z tym „problemem” już dawno, bo co najmniej w latach 80. XX stulecia. Wtedy jeszcze wprowadzenie do serialu adresowanego głównie do przysłowiowych „kur domowych”, matek i ciotek, postaci jawnego geja wymagało sporej odwagi w pruderyjnej i konserwatywnej epoce Reagana, wręcz graniczyło z szaleństwem i mogło skończyć się totalną katastrofą. A jednak
twórcy pramatki wszystkich telenowel, arcydzieła kiczu, bombastycznej, wystawnej i arcykosztownej „Dynastii”, bo o niej mowa, podjęli to ryzyko, co się im opłaciło stokrotnie. Już w pierwszym odcinku pojawiła się
postać przesympatycznego Stevena, urokliwego blondyna o chmurnym, zbuntowanym spojrzeniu. Kreując jego sylwetkę autorzy starali się przeciwstawić powszechnym jeszcze wtedy stereotypom: Steven jest wprawdzie młodzieńcem wrażliwym i delikatnym, lecz w najmniejszym nawet stopniu nie zniewieściałym. Ma jak najbardziej męski wygląd i męskie zachowania. Podobno taki był wymóg producentów, którzy dodatkowo nie życzyli sobie męsko-męskich pocałunków i trzymania się za ręce. Nie oszczędzono jednak widzom scen przytulania z kolejnymi partnerami. Scenarzyści nie ustrzegli się też oczywiście pewnych schematów:
Steven odkrył homoseksualizm studiując w „zepsutym” Nowym Jorku i „zaraził” go nim starszy kolega. Kiedy ich związek wychodzi na jaw, wybucha skandal, skoro w sprawę zaangażowany jest syn milionera znanego z konserwatywnych poglądów. Staje się to podłożem nieustannego konfliktu na linii ojciec-syn i przyczyną głębokiej depresji chłopaka. Trzeba jednak od razu dodać, że twórcy pokomplikowali nieco psychologię. Steven nie jest w zasadzie „czystym” i „zdeklarowanym” gejem, ma problem z akceptacją samego siebie, nie odpowiada mu gejowski styl życia (np. szukanie przygód po „wiadomych” barach), a poznanie niezrównoważonej i podobnie jak on wyalienowanej społecznie Klaudii owocuje płomiennym romansem, ujawniającym jego biseksualne inklinacje. Chwała jednak autorom, że nie poszli drogą łatwych i wygodnych schematów. Krótkotrwały związek z kobietą, a później nawet niefortunne i nieprzemyślane małżeństwo z inna dziewczyną, nie owocują bynajmniej „nawróceniem”. Steven miota się początkowo beznadziejnie między fascynacją obiema płciami, w końcu jednak wybiera znów męskich partnerów i ostatecznie opuszcza dom rodzinny, by prowadzić życie, jakie mu odpowiada. Nie obeszło się wprawdzie przy tym po drodze bez wielkich dramatów, a nawet melodramatów. Steven, dotknięty jakby klątwą Apolla, traci kolejno dwóch kochanków w tragicznych okolicznościach (pierwszego zabija jego własny ojciec, drugi ginie w terrorystycznym zamachu), w końcu jednak znajduje ukojenie w ramionach przystojnego syna senatora i zyskuje pełną aprobatę całej rodziny z groźnym patriarchą na czele.
Choć serial był w zasadzie współczesną baśnią, opowiadającą o życiu bogaczy wyniesionych siłą swych fortun ponad zwykłe zasady obowiązujące ludzi przeciętnych, twórcy poprzez postać Stevena ukazali, w nieco upiększonej formie,
modelowe etapy traktowania rodzinnego „odmieńca”, od kompletnej nietolerancji i prób „wyleczenia”, poprzez powolny proces przyswojenia niemożności zmiany orientacji i rozluźnienia surowych zasad moralnych, aż do pogodzenia się z sytuacją i całkowitej akceptacji. Gejowski melodramat z nieczęstym wtedy happy endem, chciałoby się powiedzieć. Jako że „Dynastia” w momencie swej największej świetności była serialem numer 1 oglądanym na całym świecie, śmiem twierdzić, że dla sprawy łagodnego wsączania do zakutych, konserwatywnych łbów tolerancji i wyrozumiałości wobec „dewiantów” (pod warunkiem, że są ładni, sympatyczni i poszukują miłości, a nie „wyuzdania”, najlepiej z kimś „ze swojej sfery”, nie łamiąc do końca obowiązujących konwenansów) zrobił ten serial więcej niż wiele demonstracji, pochodów Gay Pride, konferencji naukowych i eksperymentów spod znaku Gender. Zmienił nastawienie całego pokolenia wobec homoseksualizmu, co nie było wszak łatwe, a jednak zaowocowało w przyszłości, dzisiaj bowiem w zasadzie nie wyobrażamy sobie popularnego amerykańskiego serialu (także np. historycznego, jak „Spartakus” czy „Rodzina Borgiów”) bez choć jednego „dyżurnego” geja albo wręcz szczęśliwej (o zgrozo!) pary facetów. Czy jest to wyrazem „zepsucia” naszych czasów i upadku zachodniej cywilizacji? Nie, raczej przejawem chęci pokazania życia w różnych odmianach i odcieniach bez obsłonek i zakłamania, co jest wszakże zadaniem każdej sztuki, również popularnej. I chociaż polscy homofobi wielce się na ten fakt oburzają, bredząc wciąż o „homo-propagandzie”, (tak jakby ukazywanie życiowych prawd musiało się koniecznie wiązać z jakąś ideologią), zmuszeni są go przyjąć do wiadomości, jeśli pragną oglądać podobne produkcje.
Do wolnej Polski „Dynastia” dotarła na początku lat 90., a więc spóźniona o całą dekadę. Nasze społeczeństwo żyło wtedy innymi problemami, potraktowało więc słynną mydlaną operę jako przede wszystkim opowieść o pogoni za pieniądzem i cenie bogactwa, ignorując w zasadzie zbyt egzotyczną wtedy dla nas warstwę moralno-obyczajową.
W baśniowym świecie milionerów, tak jak w świecie olimpijskich bogów, mogło się zdarzyć wszystko, mogli buszować kosmici i agenci KGB (jak w spin-offie „Dynastia Colbych”), mógł więc także przewijać się gej. Niektórzy widzowie, olśnieni gwiazdorską obsadą i przepychem wystawy, wręcz tego wątku nie zauważyli lub go świadomie zlekceważyli, uznając za część konwencji, coś jak baletową wstawkę w XIX-wiecznej operze. Geje intelektualiści otrząsali się z obrzydzenia, gdy wymieniano przy nich ten tytuł, oznajmiając dumnie, że nie interesuje ich „taka szmira”, nawet jeśli po cichu śledzili miłosne dole i niedole Stevena. Gdy zaś chodzi o proste polskie cioty, perypetie i rozterki męskiego i nieprzegiętego Stevena zdały im się chyba zbyt obce i odległe od ich parkowo-dworcowych doświadczeń, toteż wolały ekscytować się dyplomatycznymi i erotycznymi intrygami swawolnej Alexis (kultowa kreacja Joan Collins) oraz zazdrośnie podziwiać jej futra i kapelusze.
Być może w tym nieporozumieniu tkwi jednak właśnie klucz, dlaczego nasza popularna serialowa i kinowa produkcja wciąż słabo sobie radzi z omawianym tematem.
Gej w polskiej telewizji nie kręci już wprawdzie tyłkiem, nie przemawia piskliwym głosem i nie wykonuje przerysowanych gestów (przypomnijmy tu sławetny epizod Wojciecha Pszoniaka w „Czterdziestolatku”), lecz gdy przyjrzymy się dwóm najpopularniejszym telenowelom, „Na dobre i na złe” oraz „M jak Miłość”, łatwo możemy zauważyć, że postać geja traktowana jest niemal jak platynowa blondynka z filmu
noir –
samo jej pojawienie się wywołuje istną lawinę nieszczęść, sprowadzając na bohaterów rozmaite egipskie plagi, jak alkoholizm, narkomania, próby samobójcze, rozbite małżeństwa, wreszcie zagrożenie wirusem HIV. Krótko mówiąc, by posłużyć się tekstem popularnej ostatnio reklamy: Nic, tylko dramat, horror i żużel. Żużel po wypalonych nadaremnie, źle widzianych społecznie uczuciach i namiętnościach.
Pewien dysonans do owego stereotypu wprowadziła postać sympatycznego Sebastiana w serialu „Magda M.”, którego głównym celem komercyjnym były wielkomiejskie, „wyzwolone” singielki. Wymieniony mężczyzna jest zadowolonym z życia człowiekiem sukcesu i powiernikiem sekretów tytułowej bohaterki. Niestety, zastępując jeden krzywdzący schemat („Gej to zagrożenie dla polskiej rodziny, wcielone zło”) innym, równie głupim („Gej jest najlepszym przyjacielem kobiety”), uczyniono niewiele dobrego: w pewnych kręgach stworzyła się moda na przyjaciela geja. Niektóre dziewczyny wzięły komediową fikcję za rzeczywistość i aż żal było patrzeć na tych nieszczęsnych chłopaków ciąganych przez koleżanki po sklepach z damską bielizną i kosmetykami. Dodatkowo naiwne panny były głęboko przekonane, że samotny gej o niczym innym nie marzy, jak tylko wysłuchiwać nieustannego trajkotania o ich problemach z facetami. Na szczęście w r. 2007 zakończono emisję i biedni chłopcy mogli wreszcie spokojnie odetchnąć.
Nie inaczej rzecz wygląda w kinowych produkcjach, okrzyczanych jako rzekome „objawienie” i „nowy krok” w polskiej kinematografii.
Mowa o zeszłorocznych premierach: „W imię...” i „Płynące wieżowce”. Pierwszy z nich porusza trudny temat księdza pederasty (nie mylić z pedofilem, co jest wyłożone w filmie dość łopatologicznie). Odnosi się jednak wrażenie, że autorzy scenariusza sugerują w podtekście, iż winę za owe inklinacje ponosi celibat, zmuszający głównego bohatera do tłumienia „normalnych” instynktów, tzn. pociągu do kobiet. Ksiądz Adam kuszony jest przez demonicznego platynowego (sic!) blondyna, którego ulubioną rozrywką jest gwałcenie młodszych kolegów z poprawczaka, sam zaś wzdycha do miejscowego niepełnosprawnego umysłowo. Zaiste, trzeba być najwidoczniej zepsutym do cna żigolakiem lub wioskowym głupkiem, żeby przyjąć awanse starzejącego się faceta w mało twarzowej sutannie. Oczywiście i tutaj nie brak topienia smutków w alkoholu, masochistycznego samobiczowania i prób samobójczych.
W drugim filmie mamy płomienny romans chłopaka z peryferyjnego blokowiska i panicza z dobrej warszawskiej rodziny. Chłopcy z tak różnych światów spotykają się przypadkiem na wystawie i wspólnie wypalają skręta, zaproponowanego przez mieszkańca przedmieścia. Jakim cudem oblatany w gejowsko-artystycznym środowisku panicz nie ma dostępu do „marychy” i nie wie, gdzie ją kupić, natomiast jego ludowy odpowiednik, nb. dobrze zapowiadający się sportowiec, ma do narkotyku stały dostęp, kompletnie się w filmie nie wyjaśnia, jak też wiele innych scenariuszowych nonsensów. W każdym razie, żeby ze sobą „zgrzeszyć” polscy chłopcy muszą koniecznie wziąć narkotyki, bez tego ani rusz. Najpierw muszą także godzinami błąkać się, niczym uczniacy na wagarach, po pustych torowiskach i długo jeździć wagonami towarowymi (czyżby jednak był to raczej pociąg przyjaźni?) patrząc sobie głęboko w oczy, aby wreszcie dokonać brutalnego aktu seksualnego na osiedlowym parkingu, bo oczywiście nie słyszeli o czymś takim, jak tanie podmiejskie motele. Niby nie mają zbyt wiele kasy, gdyby jednak zrezygnowali z paru jointów i imprez, z pewnością byłoby ich stać. Wszystko ma jednak prowadzić do obowiązkowej w tym przypadku tragedii: śliczny panicz zostaje zatłuczony bejsbolami przez miejscowych dresów, prosty zaś pływak decyduje się pod presją matki i narzeczonej na „zwyczajne”małżeństwo, gdyż wiadomo, że w tym matriarchalnym kraju rządzą kobiety, a prawdziwy chłop musi odrzucić „pedalstwo” jako zbędną fanaberię i mieć, jak większość „normalnych”, żonę i dzieci.
Niedorzeczność obu fabuł bije po prostu w oczy i nawet dobre aktorstwo Andrzeja Chyry, Mateusza Kościukiewicza czy Bartosza Gelnera nie jest w stanie przesłonić scenariuszowych mielizn i pretensjonalnej miałkości wydumanych problemów.
Jakże inaczej sprawa się ma w uroczym skandynawskim filmie „Sebastian” (1995). Dorastający bohater zakochuje się, niestety bez wzajemności, w urodziwym koledze z klasy. Współczesna nordycka prowincja nie przypomina już jednak tej z czasów Bergmana. Nawet stamtąd pozbyto się już dawno surowych, purytańskich pastorów, widzących wszędzie „grzech” i „nieczystość”. Piękny Sebastian ma trochę problemów z zaakceptowaniem samego siebie i przyznaniem się do swych skłonności przed najbliższym otoczeniem, zwłaszcza przed rodzicami i nieświadomym niczego przyjacielem, wszystko jednak odbywa się w sympatycznej atmosferze ogólnej aprobaty, wyrozumiałości i wielkodusznego przyzwolenia, wyzierających z każdego rogu sennej norweskiej mieściny. Nie jest to idylliczna Arkadia, jednak w znacznym stopniu bliska już ideału. Oczywiście taki permisywizm jest dla polskiej konserwy niepojęty i nie do przyjęcia.
Jako naród programowych męczenników wolimy otchłanie rozpaczy i duchowe rozdarcia. Przepaść kulturową dostrzec można gołym okiem oglądając fotosy z owych filmów: na jednych widzimy pogodnie roześmiane buzie młodych Skandynawów, na drugich gniewnie zacięte oblicza Polaków, napiętnowane stygmatem nieusuwalnego cierpienia. Jeżeli nawet inni nie chcą cierpieć, my będziemy cierpieć za nich, będąc dyżurnym mesjaszem Europy.
Nasi rodacy nie musieliby jednak wcale sięgać za Bałtyk ani za Atlantyk, chcąc się wyzwolić z zaściankowych zabobonów i wreszcie znormalnieć. Wystarczy, jeśli wezmą sobie do serca słowa, jakie zapisała w „Dzienniku” czołowa nasza biseksualna literatka, autorka ważnej lektury szkolnej, Maria Dąbrowska:
„Dlaczego homoseksualizm nazywać [nieczystym pragnieniem], [brudem] itp. Taka sama miłość jak inne – może być [czysta] lub [nieczysta] zależnie od wzajemności, może być rozpustą albo wielkim szczęściem”.
Ale też nie wyklucza...
Pan Jabłoński pisze, że geje w filmach czesto są przedstawiani jako męczennicy i marnie kończą.
Bo to jest śmieszny pogląd. Żadna orientacja nie gwarantuje szczęścia.
Z takim słownictwem to idź do obory, do świń, a nie na Queer.
Bo to jest śmieszny pogląd. Żadna orientacja nie gwarantuje szczęścia.