Fantastycznie ukryci
Rozmowa z Andrzejem Selerowiczem, aktywistą gejowskim z lat 80.
Kiedy wyjechałeś z Polski?
W 1976 roku. Życie było bardzo trudne, nie było żarcia i perspektyw, więc zwinąłem żagle. Cała moja gejowska świadomość bierze się stąd, z Austrii, nie z Polski. Wtedy wielu gejów emigrowało, bo to byli jedyni ludzie, którzy, nie obarczeni żadnymi zobowiązaniami, mogli sobie na to pozwolić.
Jak trafiłeś do wiedeńskiej HOSI – Homosexuelle Initiative?
Nic poza HOSI nie było w Austrii. Zaczęło się od ogłoszenia jednego chłopaka w gazecie: „Szukam kontaktu z osobami zainteresowanymi działalnością w grupie gejowskiej”. Zadzwoniło 10-15 osób, niektórzy działają do dziś. Ja dołączyłem gdzieś w 1980-81 roku, namówiony przez znajomych. Działaliśmy spontanicznie, mieliśmy po 20-30 lat i wiele entuzjazmu.
W ramach HOSI działało EEIP- Eastern Europe Information Pool. Czym się zajmowaliście?
Kontaktami ze wschodem. Na konferencji w Turynie w 1981 roku ustalono, że trzeba stworzyć komórkę, która zbierałaby informacje o bloku wschodnim. Ja jeździłem tam służbowo, jako przedstawiciel handlowy, co tydzień byłem gdzie indziej. Raz w miesiącu w Budapeszcie i czeskiej Pradze, w Bratysławie, w Polsce niezbyt regularnie. Poza tym Rumunia, Bułgaria, dawna Jugosławia. Do NRD najmniej, rzadko do Związku Radzieckiego. Nigdy do Albanii.
Dzięki EEIP powstała książka „Rosa Liebe unter dem Roten Stern”.
Rok po tym, jak utworzono EEIP, przyszła propozycja od wydawnictwa, żeby napisać książkę o sytuacji gejów w krajach komunistycznych. I znowu ten entuzjazm! Szukanie materiałów, wyszukiwanie paragrafów z KK, listy do ambasad. O organizacje gejowskie nawet nie pytaliśmy, wiedzieliśmy, że nie istniały. I tak by powiedzieli: „u nas czegoś takiego nie ma, to zachodnia dekadencja. Społeczeństwo jest zdrowe, rozmnaża się, wszystko idzie najlepszym torem”.
A jak było w rzeczywistości?
Długo, długo nic. Gejów i lesbijek nie dostrzegano. Oni sami często nie zdawali sobie z tego sprawy. Jak była presja, że trzeba się ożenić i mieć dzieci, to co za problem?! Takich także poznawałem w Polsce. To było szczególnie kłopotliwe: rozmawiam z facetem, jestem gościem w jego domu, po którym kręci się też żona, dziecko… Do tego żona nie mogła wiedzieć, o czym mówiliśmy. Nie czułem się w porządku wbijając klin w ten trochę dziwny, jego sprawa, układ rodzinny. To nie byli ludzie skłonni coś zainicjować w środowisku, żyli w ukryciu.
W takim razie jak szukałeś potencjalnych działaczy?
Różnie. Polecenie znajomych były jedną z metod. Na przykład w Bułgarii długo nikogo nie znałem, ale kiedyś spotkałem Sławka Starostę, który był wtedy młodym i wiotkim blondynkiem. Pytam go: „Nie znasz kogoś w Bułgarii?” „Właściwie nie, ale jak byłem tam kiedyś na wczasach, poznałem faceta” i daje mi adres. To akurat okazał się niewypał, ten chłopak koniecznie chciał iść ze mną do łóżka, a jednocześnie zapraszał do domu pod Sofią, do żony i dwójki dzieci… Ale zdarzyło się też nawiązać owocne kontakty. Najtrudniej było chyba w Rumunii, bo kara za homoseksualizm była największa i wszyscy się potwornie bali. Kiedyś w Bukareszcie idę bulwarem i dwóch chłopaków się ogląda, no więc zaczęliśmy rozmawiać, zaprosili mnie do domu. Bali się, że ktoś nas razem zobaczy. Opowiedziałem, co dzieje się na Zachodzie, że geje się zrzeszają. Słuchali tego, jak bajki o żelaznym wilku. Wyszedłem z duszą na ramieniu.
EEIP inicjowało spotkania gejów z bloku wschodniego.
Tak, m.in. w Warszawie w 1988 roku. Przyjechało ze 30-40 osób i nie było absolutnie nic przygotowane. Nic. W jakiejś szkole, w niedzielę. Ktoś miał klucz czy załatwił… Ktoś tam coś opowiadał, potem się potworzyły grupki. Nie było programu, żadnego wystąpienia, żywioł.
Polacy jeździli też na konferencje ILGA?
Na konferencji w Kolonii latem 1987 r. było dwóch Polaków - Ryszard Ziobro z Wrocławia, kierujący grupą ETAP, z którą najintensywniej się kontaktowałem, i Sławek Starosta z Warszawy, który przyjechał pod koniec, bo podróżował autostopem. Obaj zgłosili udział reprezentowanych przez siebie grup na członków ILGA. Ryszard w imieniu ETAP, Sławek w imieniu WHR, Warsaw Homosexual Movement - tak to nazwał, dowcipni przerobili na „warszawski handel mięsem”. Istniała już wtedy grupa gdańska, ale jej szef, Rysiek Kisiel, nie mówił po angielsku, więc jego możliwości były ograniczone.
Działalność w Polsce zacząłeś od rozprowadzania biuletynu.
Ludzie pisali gremialnie do HOSI, bo słyszeli coś, chcieli kogoś poznać, zamieścić ogłoszenie towarzyskie, chcieli, żeby ktoś napisał, odwiedził. Biuletyn rozsyłałem od 1983 r., wtedy na jakieś 60 adresów. Wcale nie do metropolii. Może dlatego, że ludzie z mniejszych miejscowości próbowali tą drogą nawiązać jakąkolwiek łączność ze światem, ci z miast mieli łatwiej.
Jak to technicznie wyglądało?
Drukowałem wszystko w swojej firmie, jechałem na Węgry i ładowałem do kopert, naklejałem znaczki. Kamuflaż, żeby nie było, że z Austrii, z Zachodu. Tam było też znacznie taniej. No, a poza tym, jak przychodził list z Zachodu, to poczciarz kradł, bo myślał, że w środku są dolary, a jak wysłałem ze znaczkiem węgierskim i jeszcze poprosiłem, żeby pani ze spożywczego przystawiła na kopercie pieczątkę i było coś po węgiersku, to doszło. Jakiś czas rozsyłałem bezpośrednio, potem do Wrocławia do kilku aktywistów, którzy sami zajmowali się dalszą dystrybucją. Tak było lepiej. Sprawiało wrażenie, że to wszystko jest z Polski, po drugie była jakaś robota. Najważniejsze, żeby ludzie mieli co robić. Inaczej zaraz się kłócą.
A ilu było czytelników?
Mogło być parę setek. Tłumaczyłem różne książki, bo wydawało mi się, że są budującą lekturą. Jedną z nich dałem w rękopisie. Każdy, kto przeczytał, stawiał kreskę na marginesie. W pewnym momencie dowiedziałem się, że jest 100 kresek. Oczywiście fantastycznie się poczułem, że nie zginęło, że jest czytane, potrzebne. Myślę więc, że taka gazetka, która rozchodziła się łatwiej, musiała mieć więcej czytelników. Nie prowadziłem spisów czy kartotek, bo wiedziałem, że przy przekraczaniu granicy byłoby to niebezpieczne.
Jak wyglądało polskie środowisko? PRL to rzeczywiście 100% „Lubiewo”?
Teraz każdy może powiedzieć „jestem gejem”, ale nie po to, żeby dać sygnał, że możemy zniknąć w krzakach, tylko dlatego, że nie ma nic do ukrycia, jest sobą. Gejów zawsze było dużo, zawsze się spotykali, zawsze uprawiali seks… Tylko to wszystko nie odbywało się z gejowską świadomością, ale na zasadzie tu popijemy, tam kogoś pomolestuję, a następnego dnia jak gdyby nigdy nic wrócę do małżonki i dalej będę grał swoją rolę. Do tego tamtejsi geje byli bardzo sfeminizowani: „Co zrobiłaś? Co ugotowałaś?”. Dość dowcipne, ale nie mogę tego traktować jako przejaw gejowskiej świadomości. Moim ideałem był, w cudzysłowie, „normalny mężczyzna”, który po prostu jest gejem. To wszystko były przekręcone cioty. Wesołe w anegdotach, ale to nie było to, o co ja w ruchu gejowskim walczyłem.
Byli też tacy, którzy zakładali heteroseksualne rodziny.
Tak, niezwykle heteryccy i męscy, przynajmniej na zewnątrz, nie sprawdzałem ich w innych sytuacjach. To mnie najbardziej raziło i frustrowało, że ci ludzie są zmuszeni przez otoczenie, lub presję, którą może sami sobie wymyślili, do unieszczęśliwienia jakiejś kobiety i dzieci. Wiem, że istnieje biseksualizm, ale uważam to za bardzo wygodne tłumaczenie.
Pamiętasz jakieś kobiety w tamtych grupach?
Kobiety z Polski niechętnie współdziałały z mężczyznami, może dlatego, że niepewnie się czuły. Na jednym z pierwszych spotkań w Warszawie, chyba w 1985 r., było z pięciu gejów i jedna dziewczyna. Siedziała i słuchała, ale nie powiedziała ani słowa poza „dzień dobry” i „do widzenia”. Zrozumiałem, że jest bariera. Nie chciałem na siłę jej integrować, bo gdyby miała ochotę, to pewnie sama by to zrobiła, w końcu z tymi facetami znała się lepiej niż ze mną.
Pisały do ciebie jakieś kobiety?
Taak… Później. Z Krakowa. Na początku nie dlatego, że moje biuletyny były kierowane wyłącznie do mężczyzn. Brałem udział trzy lata temu w konferencji nt. początków ruchu gejowskiego. Dziewczyna z Polski robiła mi wyrzuty, że nie aktywizowałem kobiet, że to wszystko było kierowane tylko do mężczyzn, że zrobiłem widocznie za mało, żeby kobiety się odnalazły. Równie dobrze mogłem powiedzieć: „a co ty zrobiłaś?”. W Czechach, owszem, miałem kontakt z niejaką Marcelą. A ta pierwsza z Polski, która nie powiedziała ani słowa, dziesięć lat później przyjechała na konferencję do Wiednia.
Jak było z pomysłami legalizacji grup gejowskich w latach 80.?
Zawsze do tego namawiałem. Niektórym oficjalna rejestracja „nie była potrzebna”. Nie, to nie. Trwali zawieszeni w próżni, Wrocław najdłużej.
Ale Węgrom udało się już w 1988 r., zalegalizowali grupę „Homeros”.
Tam to wyszło! Zostaliśmy zaproszeni z Johnem na bal z tej okazji. Wszystko zależy od ludzi, jeśli komuś zależało i się nie bał, to wszystko wychodziło.
A skąd były pieniądze na działalność?
Wszystko na zasadzie zrzutki. Rysiek Kisiel, który wydawał „Filo” w Gdańsku, jestem przekonany, że robił to za własne pieniądze. Ja też płaciłem za wszystko, co robiłem, z własnej kiesy. Innych pieniędzy nie było, co najwyżej, jakiś dochód z imprezy. Nikomu nie przyszło do głowy oczekiwać, że zapłaci mu się za bilet na konferencję. Jeśli ktoś decydował się jechać, to albo ja płaciłem albo płacił sobie sam.
Nie było żadnej pomocy z Zachodu?
W ramach spotkań ILGA czy EEIP zachodni uczestnicy płacili składkę za osoby ze Wschodu.
Przysyłali też prezerwatywy.
Tak, chodziło przede wszystkim o prewencję AIDS. Na Zachód docierały informacje, że żyją tu tak biedni ludzie, że na nic ich nie stać. Przyszło, no to rozdali. I dobrze jeśli to wykorzystali, gorzej, gdyby zaczęli tym handlować.
Zdarzały się takie afery?
Zdarzały się pomówienia, śledztw nie prowadziłem. Słyszałem, że raz zaproszono jednego aktywistę z Moskwy na kilka miesięcy do Stanów. Podróżował po całym kraju z serią odczytów, zebrał pieniądze. Podobno później jeździł po Moskwie białym mercedesem i miał dwie gejowskie dyskoteki.
W latach 80. zaczęły pojawiać się w polskiej prasie pierwsze artykuły nt. homoseksualizmu. Jak je przyjmowaliście?
Z niedowierzaniem i entuzjazmem. Ale większość się tym nie interesowała. Pamiętam, jak pytałem w Pradze: co się pisze o homoseksualizmie? Nic się nie pisze. Są jakieś książki? Nie ma. Byłem ciekawy, więc poszedłem do biblioteki i okazało się, że to nieprawda. Tych ludzi to po prostu nie interesowało. Ale jak „Relaks”, dodatek do „Kuriera Polskiego”, zaczął rozprowadzać kontakty gejowskie, to wszyscy o tym wiedzieli i rozchwytywali. Potrzeby ciała wyżej niż ducha. Tylko dwie osoby napisały do mnie o Akcji „Hiacynt”, Waldek Zboralski i Darek Prorok. Nikt poza tym, choć potrafili pisać dziesiątki listów typu „chcę kogoś poznać”.
W ten sposób doszliśmy do akcji „Hiacynt”.
Prorok pisał, że w Poznaniu popełniono kilka morderstw w środowisku homoseksualnym, więc MO się nimi zainteresowało. Bo, że środowisko było podatne na różne kryminogenne rzeczy w tamtych czasach, to wiadomo. Po roku moi znajomi z Warszawy zarzucili mi, że to moje listy adresowe sprawiły, że zrobiono taką łapankę. Niemożliwe, bo nikomu nie przekazywałem takich spisów. Jeśli wysyłałem, to pojedyncze listy, na pewno nie do 10 tysięcy, jak Boga kocham!
Niektórzy uważają akcję „Hiacynt” za ważną cezurę. Myślisz, że rzeczywiście coś zmieniła?
Wcześniej niektórzy twierdzili, że są fantastycznie ukryci. A okazało się, że jeśli milicja chciała kogoś wyciągnąć z podwójnej roli, mogła to zrobić w każdej chwili. Nie można całkiem się schować. Pokazało to niektórym, że nie ma sensu żyć w takim ukryciu i hipokryzji. Natomiast śmieszy mnie używanie akcji „Hiacynt” do tego, żeby starać się o status osoby pokrzywdzonej przez PRL, to według mnie przesada.
Tekst: Agata Fiedotow