Mimo informacji prasowych, że nie wytrzymuje trwającej od pół roku morderczej trasy koncertowej ”Loud Tour 2011”, Rihanna dała w łódzkiej Atlas Arenie bardzo dobry występ.Kilka tygodni wcześniej odwołała kilka koncertów w Szwecji, na chwilę wylądowała nawet w szpitalu. Potem prasa pisała, że choć wróciła do formy fizycznej, to psychicznie jest z nią kiepsko. Wbrew pozorom, życie w trasie koncertowej może być bardzo monotonne – ciągłe podróże, hotele, próby, tłumy fanów…No, i koncerty, koncerty, koncerty. Podobno Rihanna próbowała uatrakcyjnić sobie czas imprezując do białego rana. Podobno ostatnio nie kojarzyła już, w jakim mieście akurat się znajduje – o co w sumie nietrudno, gdy widzi się tylko kulisy, scenę i hotel. Innym razem spóźniła się na występ dwie godziny.
Podobno koleżanka Beyonce radziła jej, by tuż po skończeniu trasy (22 grudnia br) wzięła sobie długi urlop, bo inaczej się wypali. Póki co Rihanna idzie jak burza - ledwo rok po "Loud" pod koniec listopada ukazał się na rynku kolejny album wokalistki - "Talk that talk" z singlowym przebojem "We Found Love".
Ram pam pam pam!6 grudnia w Łodzi wszystko poszło gładko i bez zarzutu a młoda gwiazda okazała się profesjonalistką, która, jak na profesjonalistkę przystało, co najmniej 10 razy powtórzyła „Poland, I love you!”
Na mocne wejście wybrała hit „The only girl in the world”. Scena z czterema ruchomymi okrągłymi telebimami rozbłysła i rozstąpiła się. Blondwłosa (akurat tym razem) gwiazda – ubrana w niebieską kurteczkę i różowe buty z cytrynowymi obcasami - pojawiła się śpiewając w metalowej kuli. Kurteczka po chwili poszła w odstawkę, oczom publiczności ukazały się seksowne wielokolorowe majty i takiż staniczek. Z głośników popłynęła „Disturbia”, zaraz po niej „Shut up and drive”.
Fani gorąco przyjęli „Man down” - chóralnie śpiewaliśmy charakterystyczne „ram pam pam pam, ram pam pam pam”.
W drugiej odsłonie show diva ukazała się w gustownym garniturze a la Marlena Dietrich i - tu niespodzianka - wykonała numer „Darling Nikki”, cover Prince’a ze słynnej płyty „Purple rain”. Gwiazda odgrywała dominującego faceta w stosunku do skąpo i prowokacyjnie ubranych tancerek, które na koniec... rozerwały jej ubranie. Hit "S/M" Rihanna wykonała - jak na tytuł przystało - związana grubymi sznurami.
Zwolnienie tempa w „Skin”, podczas którego Rihanna „wyjęła” z publiczności pewnego przystojnego gostka (podstawiony czy nie?), pchnęła go na łoże stanowiące element scenografii i, gdy już leżał bezbronny, w akompaniamencie wielkiego pisku publiki, położyła się na nim, wykonując namiętne erotyczne ruchy. Łoże po chwili zjechało pod scenę - szczytowania możemy się tylko domyślać.
(Co ciekawe, nie na każdym koncercie Rihanna wybiera do tego numeru faceta, zdarzają się też dziewczyny ;-)
HardW następnej części Rihanna w srebrnej kolczudze wjechała na scenę na wielkim różowym czołgu. Tak zaczęła się piosenka "Raining Men", która płynnie przeszła w mój ulubiony kawałek "Hard". Pobrzmiewajacy reggae rytm i "militarna" choreografia (tancerze i tancerki w strojach moro z różowymi karabinami) wypadły rewelacyjnie.
Tu wykonanie "Hard" sprzed paru miesięcy na koncercie w Holandii:
Potem hałaśliwe "Breaking dishes" i Rihanna znika ze sceny... by pojawić się za chwilę z boku, wśród publiczności. Usadowiona przy ogromnej perkusji, dała popis walenia w bębny. Girl power!
Dla kontrastu kolejna sekwencja koncertu była łagodna i romantyczna. RiRi pięknie prezentowała się w wieczorowej żółtej sukni, w której wykonała "Unfaithful", "Hate that I love you" (zrobiło się akustycznie i swojsko, wspólne klaskanie itd.) oraz "California King Bed", w którym śpiewanie refrenu odpuściła sobie na rzecz publiczności.
"California King Bed" w Łodzi:
Don't stop the musicPod znakiem nowoczesnego R'n'B upłynęła ostatnia część występu. Długą suknię zastąpiły dżinsowe szorty, a pościelówy oddały pole połamanym rytmom "What's my name" i "Rude boy". Potem Rihanna wychyliła kieliszek za Łódź i cała Atlas Arena rozkołysała się w takt "Cheers (drink to that)". Atmosfera była już bardzo gorąca, gdy zaczął się kawałek "Don't stop the music". Rozkołysane morze fanów i fanek przekształciło się w morze podczas sztormu - skakali chyba dosłownie wszyscy.
Potem światła na kilka minut zgasły, ale było jasne, że Rihanna musi jeszcze wyjść. I wyszła, a raczej wysunęła się platforma z fortepianem, na którym leżała. Platforma podniosła się kilka metrów nad scenę i tak słuchaliśmy "Love the way you lie" (bez rapowania Eminema w środku). Podczas „Umbrelli” fani i fanki z pierwszych rzędów mieli szansę zaśpiewać z gwiazdą „ella…ella…ella…”. A na koniec - prawdziwa disco eksplozja, czyli najnowszy hit „We Found Love”.
"We found love" w Londynie (15 listopada br):
Megan bym schrupałaRihanna ma dopiero 23 lata, ale na koncie już 6 albumów. Urodziła się i wychowała na Barbados, do USA przybyła w wieku 16 lat. Debiutowała przebojowym singlem "Pon de Replay" w 2005 r. i od tego czasu umieściła aż 11 piosenek na pierwszym miejscu listy amerykańskiego Billboardu. (Billboard opublikował właśnie ranking najpopularniejszych w 2011 r. artystów/ek pop skompilowany na podstawie sprzedaży płyt. Pierwsze cztery miejsca zajmują w nim kobiety: 1. Adele, 2. Rihanna, 3. Katy Perry, 4. Lady Gaga)
Pasmu sukcesów zawodowych niekoniecznie towarzyszy udane życie pozasceniczne. W 2009 r. Rihanna musiała odwołać występ na ceremonii rozdania nagród Grammy, gdy została pobita przez swego chłopaka, piosenkarza Chrisa Browna. Tabloidy opublikowały zdjęcia posiniaczonej twarzy gwiazdy, która zgodziła się zeznawać w sądzie. Brown dostał wyrok. Kilka miesięcy później Rihanna zdecydowała się opowiedzieć publicznie o tym, co się stało. W telewizyjnym wywiadzie wyjaśniała, że nie chce, by przemoc, której doświadczają dziewczyny ze strony swych narzeczonych czy mężów, była tematem tabu.
Rihanna i Chris nie są już oczywiście parą.
Od czasu do czasu na plotkarskich portalach wypływa sprawa domniemanej biseksualności Rihanny. Sama piosenkarka czasem dementuje, czasem nie ("Wyobrażam sobie siebie w związku z kobietą"), a czasem prowokuje: pytana, czy chętnie zagrałaby w filmie, odpowiedziała: "Jasne, najchętniej jakąś zabójczynię albo lesbijkę. Albo dwa w jednym: zabójczynię lesbijkę! Moją dziewczyną mogłaby być Megan Fox. Megan bym schrupała."
Zostawiam Was z pięknym lesbijskim clipem Rihanny "Te Amo"
Mariusz Kurc - stały publicysta Innej Strony, redaktor naczelny pisma
„Replika”, członek Kampanii Przeciw Homofobii i Grupy Inicjatywnej ds.
Związków Partnerskich;
z Krzysztofem Tomasikiem prowadzi w radiu TOK FM audycję "Lepiej późno niż
wcale" o tematyce LGBT, z Bartoszem Żurawieckim prowadzi Klub Filmowy LGBT w
Krytyce Politycznej w Warszawie.
a byłes na koncercie?? ja jakos mialem odmienne wrazenie od "krzyczy badz skrzeczy" ;))
Majty? W ogole seksownie nie brzmi.
Bo to są majciochy babuni przecież. Strój beznadziejny, a ram pam pa pa pam jest z lekka wku**iające....
Majty? W ogole seksownie nie brzmi.