Czy „Amonit” to w takim razie tylko, jak to ktoś ładnie określił, "Portrait Of A Lady Bird On Fire"? Od razu odpowiem, że nie.
Czym więc właściwie jest?
Francis Lee miał swój pełnometrażowy debiut nie tak dawno temu, bo w 2017 roku i
od razu podbił serca przynajmniej części queerowej widowni. Film „Piękny kraj”, znany też jako „God's Own Country” odbił się szerokim echem i przez pewien czas był nieustannie porównywany do „Tajemnicy Brokeback Mountain” Anga Lee. Cała sytuacja była zabawna, bo rzeczywiście widać podobieństwo w filmach A. Lee/F. Lee. Interesujący może wydawać się fakt, że pod koniec ubiegłego roku premierę miał jego drugi film, „
Amonit” i tutaj znowu pojawiło się porównanie, które nie chce się od Francisa Lee
odczepić. Tym razem jego produkcja porównywana jest do „Portretu kobiety w ogniu” Celine Sciammy, który to był absolutnym objawieniem 2019 roku. Czy „Amonit” to w takim razie tylko, jak to ktoś ładnie określił, Portrait Of A
Lady Bird On Fire? Od razu odpowiem, że nie.
Czym więc właściwie jest?
Film jest osadzony na początku epoki wiktoriańskiej, w małej mieścinie nad morzem. Opowiada o Mary (Kate Winslet), kobiecie zajmującej się zbieraniem skamielin. Marzy ona o karierze badawczej, jednak jest to trudne ze względu na jej płeć oraz sytuację finansową. Szybko staje się jasne, że prowadzenie sklepiku z pamiątkami jej nie zadowala, jednak poświęca się dla samotnej, sędziwej matki. Któregoś dnia dostaje propozycję, aby przyjąć do siebie podupadającą na zdrowiu psychicznym żonę pewnego naukowca, gdy ten wyruszy „spełniać się zawodowo”. Na nieszczęście, Charlotte (Saoirse Ronan) wydaje się być przeciwieństwem Mary. Jest znacznie młodsza, apatyczna i wydaje się nie mieć motywacji do życia. Już te krótkie charakterystyki obu kobiet sugerują, że
na pewnych polach musi dochodzić do starć... ale rozwija się również uczucie.
Wesprzyj Queer.pl - najstarszy portal LGBT w Europie
Dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy własnego głosu w Internecie. Daliśmy radę przez 24 lata - z Waszą pomocą przetrwamy także ten ciężki okres. Równocześnie utrzymanie takiego projektu jeszcze nigdy nie było tak trudne.
Zobacz jak wspomóc QUEER.PL
Rozumiem porównania do „Portretu kobiety w ogniu”. Na niektórych poziomach rzeczywiście widać podobieństwo. Wykorzystanie muzyki jako bardzo specyficzny przekaźnik emocji, czy chociażby fakt, że obie historie operują podobnymi nadmorskimi sceneriami. Co wbrew pozorom jest ważne, bo zarówno Lee, jak i Sciamma wykorzystują lokacje do budowania pewnego rodzaju poetyckości w filmie. Nie powiedziałabym, że obie estetyki są aż tak bardzo podobne. W większości przypadków tam,
gdzie u Celine Sciammy widzimy liryzm, „Amonit” stawia na naturalizm – niezbyt brutalny, ale nadal nieprzyjemny dla oka widza lub widzki. Jestem daleka od wartościowania, który zabieg sprawdza się lepiej, bo oba są umiejętnie zastosowane tam, gdzie w tych filmach powinny, ale cieszę się, że Lee wykorzystał tę nieestetyczność. Wiąże się ona przecież z biedą Mary i z jej profesją, a poza tym jest sprytnie użyta do nadania kontrastu z milszymi dla oka scenami.
Przyznam, że miałam lekkie obawy dotyczące męskiego spojrzenia (male gaze) w „Amonicie”. Biorąc pod uwagę, jak to zwykle wygląda w lesbijskich filmach tworzonych przez mężczyzn, nie były to nieuzasadnione obawy. Udowodniło to między innymi „Życie Adeli” Abdellatifa Kechiche i pamiętne sceny erotyczne oraz skandal z nimi związany. W filmie Francisa Lee rzeczywiście seksu jest dużo, jednak nie uznałabym tego pochopnie za przesądzającą oznakę na uprzedmiotawiające spojrzenie w filmie. Nie wiem, czy wynika to właśnie ze wspomnianego wcześniej
naturalizmu, który uwalnia od myślenia, że wszystkie kobiety dwieście, trzysta lat temu wyglądały jak Keira Knightley. Myślę, że musiało mieć to chociaż częściowy udział w odbiorze. Dla mnie bardzo odświeżające i ważne było móc zobaczyć na ekranie bohaterkę, która nie jest
ściśnięta konwenansami, a zamiast tego jest ubłocona, zmęczona pracą i przez to bardziej człowiecza. Z drugiej strony rozważam argument, że to może pozwolenie aktorkom na przejęcie inicjatywy i wymyślenie własnej „choreografii” w scenach erotycznych sprawiło, że nie ogląda się tego niekomfortowo.
Wzdrygam się na samą myśl o niektórych intymnych scenach w filmach o nieheteronormatywnych kobietach, gdzie pewne momenty wyglądają jak wyjęte ze stron +18... i to nie tych inkluzywnych, tylko tych absolutnie najgorszych. Tutaj natomiast, co wnioskuję z wypowiedzi aktorek, miały one swobodę, bo same najlepiej wiedziały, jak taka scena powinna wyglądać. Dla mnie sprawdziło się to w stu procentach.
Aktorsko ten film jest dla mnie bardzo dobry. Po części oczywiście za sprawą głównych bohaterek – nie widziałam jeszcze Winslet w takiej roli i bardzo miło było mi to zmienić. Natomiast aktorska elastyczność Ronan już mnie nawet nie dziwi - tak samo, jak
nie zdziwi mnie kolejna oscarowa nominacja. Podobała mi się chemia między bohaterkami, mimo że w życiu nie pomyślałabym, że ten duet ma prawo zadziałać.
Myślę, że warto jednak poświęcić parę słów drugiemu planowi, który też jest na zdecydowanie wysokim poziomie. Gemma Jones i Alec Secareanu, którzy współpracowali już z Lee przy okazji „Pięknego kraju”, może nie kradną uwagi widza, ale z pewnością dopełniają kreacje stworzone przez Kate i Saoirse. Warto również zwrócić uwagę na
Fionę Shaw, która ostatnio skupia się niemalże wyłącznie na queerowym i feministycznym kinie (co mnie bardzo cieszy) i którą całym sercem uwielbiam.
Wbrew pozorom nie myślę o tym filmie w samych superlatywach. Na pewno chciałabym obejrzeć go jeszcze raz, ale czy to zrobię? Momentami film się dłuży, co można uznać za część koncepcji, w jaką celował Lee, ale nadal moim zdaniem nie do końca się to sprawdza. O ile dobrze, że niektóre sceny są przedłużone i ma to swój cel, to
w ogólnym odbiorze czasami po prostu wieje nudą, a nie tylko morską bryzą. To samo tyczy się scen erotycznych. Rzeczywiście, tak jak pisałam wcześniej, nie są złe, jednak można poczuć ich przesyt. Z jednej strony takie momenty dobrze pokazują dynamikę między bohaterkami, co jest korzystne, ale z drugiej nadal uważam, że mogłoby ich być ciut mniej.
Warto pamiętać, że „Amonit” to melodramat, formalnie niezbyt odstający od normy. Nastawiony jest na uczucia i przeżycia bardziej emocjonalne niż intelektualne. Nie jest to jednak aż tak czytelne, bo Lee z każdej strony próbuje pokazać nam jak zimny i bezuczuciowy jest świat. Oczywiście, ani dla widzek i widzów, ani dla bohaterek nie jest to prawda, ale w pewnym stopniu zabieg ten sprawia, że niekoniecznie ogląda się ten film z nastawieniem emocjonalnym. Absolutnie nie twierdzę, że to źle, ale nawet ja, największa filmowa
płaczka, nie uroniłam ani jednej łzy.