„Berlin to miasto, które jeśli mu pozwolisz – dosłownie zapisze się na twojej skórze, czy tego chcesz czy nie“ – to zdanie, wypowiedziane podczas sesji pytań i odpowiedzi, doskonale oddaje temat i problem przedstawiony w filmie „Drifter“ niemieckiego reżysera Hannesa Hirscha. Oceniam film z programu Berlinale 2023.
Moritz (dobry, naturalny Lorenz Hochhuth) przeprowadza się do Berlina, by tam zamieszkać ze swoim chłopakiem (niezły Gustav Schmidt). Jest wniebowzięty, bo ich związek jest w fazie miesiąca miodowego. Bohaterowie nie tylko nie widzą poza sobą świata, to jeszcze dosłownie nie potrafią trzymać rąk wyłącznie dla siebie. Dni Moritza wypełnione są więc miłością, seksem i spełnieniem.
Kiedy jednak pewnego dnia Jonas nieoczekiwanie z nim zrywa, by móc dalej samodzielnie eksplorować swoją wolność w stolicy Niemiec, Moritz jest zdruzgotany. Co jednak piekielnie znaczące i wyjątkowo umiejętne od strony dramaturgicznej – niedługo po zerwaniu następuje drastyczny przeskok czasowy. Choć nie wiemy dokładnie czy minęły tygodnie, miesiące, czy lata, dostrzegamy znaczącą zmianę wyglądu i zachowania bohatera. Moritz jest teraz krótko przystrzyżonym chłopakiem z masą tatuaży, który nie odmawia nowych doznań i dość celowo trzyma się ze środowiskiem „masc for masc”, w której prym wiodą „męscy faceci”.
„Drifter”: o poszukiwaniu siebie
Na pierwszy rzut oka film Hannesa Hirscha jest więc dość typową opowieścią o poszukiwaniach siebie przez młodego człowieka, który zaznawszy wolności wielkiego miasta, próbuje poznać się i na nowo zredefiniować. Bohater nie boi się próbować nowych rzeczy. Czasami nie dostrzegając, że po przekroczeniu niektórych granic, nie będzie już powrotu do dawnej niewinności. Nie przeszkadza mu to jednak. On jest gotowy pozostawić dawnego siebie za sobą i spróbować wkroczyć w gejowski świat Berlina z pełnią nowych doznań.
Moritz mocno eksploruje więc różnorodne opcje, eksperymentując z używkami, wielokątami miłosnymi i dając się macać znajomym, i obcym facetom w klubach, byle tylko coś poczuć i zapełnić pustkę, pozostałą po poprzednich doświadczeniach. Co jednak znaczące – perspektywa losów bohatera nie jest smutna ani tragiczna. Nie mamy poczucia, że jego życie jest puste, a wszystkie czynności mają zalepić emocjonalną dziurę, pozostawioną po zerwaniu. Jasne – widać, że nowa wersja osobowości chłopaka wynika bezpośrednio z tego wydarzenia, ale stanowi też jego świadomą decyzję i próbę odnalezienia się w otaczającej rzeczywistości, bez opieki i troski drugiego człowieka. Zmiana jest też zresztą stałym elementem życia, a Hannes Hirsch w ciekawy sposób eksploruje ten temat.
„Drifter” staje się przez to opowieścią o wchodzeniu w dorosłość i związaną z nią silną fazą eksperymentacji i zachłyśnięciu się możliwościami, jakie daje Berlin. Film niepozbawiony jest oczywiście szerszej emocjonalnej perspektywy – zwłaszcza tej, zawartej w zdaniu otwierającym artykuł. „Drifter” zdaje się bowiem dosadnie pokazywać, że w eksploracji i poszukiwaniu siebie zawsze należy pamiętać, by nie zatracić tego, co dotychczas czyniło nas tym, kim jesteśmy. I o ile sama eksploracja jest OK, to jednak warto pamiętać o własnych regułach i zasadach, które sprawiają, że jesteśmy, jacy jesteśmy.
Sam Berlin stanowi zaś ważnego bohatera całej historii, a jego subkultury i grupy tożsamościowe stają się motorami napędowymi całej opowieści. Nie tylko subkultura techno, clubbingu czy łatwego dostępu do narkotyków, ale także kwestia gejowskiej enklawy, otwartej na różnorodne doznania i otwartość seksualną.
„Drifter”: bezpardonowa eksploracja seksualności
Film Hirscha w naturalistyczny i nietuzinkowy sposób podchodzi do kwestii seksu, eksplorując wraz z bohaterem jego własne granice. Sceny zbliżeń nakręcone są wielokrotnie w sposób dosłowny i dosadny, a choć nie przekraczają granicy pornografii, celowo przekraczają granice bohatera, a co za tym – w pewien sposób samego widza.
Niezmiernie ważną, graniczną sytuacją jest ta, w której bohater zostaje namówiony, by w dość brutalny sposób uprawiać seks z nowo-poznanym kolegą i wejść w rolę dominującego agresora. To moment zaskakujący i taki, po którym nie ma odwrotu; dosłownie opisujący kwestią dominacji i uległości, i związane z nimi uczucia. Moment ten jest też niezwykle przemyślany. Moritz wchodzi bowiem potem w kolejną interakcję z bohaterem, którego niejako „wykorzystał”. To właśnie ta wymiana zdań bardzo silnie zarysuje wymiar prawdziwych zmian, jakie zaszły w bohaterze na wpływ nietypowych zdarzeń.
„Drifter”: dryfując w morzu możliwości
Jedną z ciekawszych rzeczy w „Driftrze” jest też dostrzeżenie pewnego paradoksu: im więcej ma się możliwości, tym człowiek może czuć się bardziej zagubiony, nie wiedząc co i jak chce robić. W tym miejscu bardzo ważne jest więc mieć własny kompas wewnętrzny, który pomoże nam podejmować decyzje. Gdy ten zostanie zachwiany – tak jak w wypadku Moritza – rządzić mogą nami impulsy i popędy, co może prowadzić do bardzo burzliwych losów.
Co znamienne – przez większość seansu miałem wrażenie, że nie tylko dobrze znam tę historię, wielokrotnie widząc różne jej wariacje na ekranie, ale też, że scenarzyści Hannes Hirsch i River Matkze nie mają nam do powiedzenia nic nowego czy odkrywczego. Ich historia toczyła się dość dobrze znanymi torami.
Jakież więc było moje zdziwienie, gdy dosłownie jedną sceną, a wręcz jednym drobnym gestem, twórcy potrafili dodać emocjonalną głębię swojemu bohaterowi i całej opowieści, a ponadto sprawić, że – w połączeniu ze zdaniem wytrychem z Q&A oraz prywatnymi zawirowaniami, związanymi z poznaniem kogoś w Berlinie – „Drifter” na wiele dni zagnieździł się w mojej głowie i kazał wracać do siebie myślami.
Chwila, w której bohater całuje jednego ze swoich znajomych w policzek, po tym, jak był przez niego „uczony”/”szkolony” w akcie dominacji, stała się dla mnie kluczowym momentem rozwoju bohatera i prostym, acz dosadnym pokazaniem, że Moritz wciąż jednak pozostaje sobą. Wydawać by się mogło, że scena ta jest trywialna i prosta. Moim zdaniem jest jednak niezwykle prawdziwa i posiadająca głębię. Tym jednym momentem „Drifter” nie tylko wzniósł się na wyżyny prawdy i emocjonalno-psychologicznej wiarygodności, ale też zagnieździł się na dłużej w mojej głowie, każąc zastanawiać się nad dalszymi losami bohatera.
„Drifter” to też film o zakładaniu masek i testowaniu własnych granic i możliwości, by przekonać się, która z nich nam najbardziej pasuje. Swoim gestem, Moritz pokazał jednak, że w całej spirali zmian i pewnym zatraceniu się w możliwościach, jakie przynosi mu metropolia, nie zatracił jednak niewinnego siebie z początku filmu i nadal gotów jest być w zgodzie ze swoją bardziej emocjonalną, „kobiecą” stroną.
Myślę też, że nie bez znaczenia dla zagnieżdżenia się „Driftera” w mojej głowie, był fakt, że obejrzałem go tuż przed wybitnym thrillerem zemsty „Femme”, który w arcyciekawy sposób eksplorował dokładne ten sam kontekst przyjmowania ról w relacjach z drugą osobą, bardzo wyraźnie zaznaczając, jakie cechy uznawane są za „męskie”, a jakie za „kobiecie”, „zniewieściałe”. „Drifter” stanowił doskonały dodatek dla wyjaśnienia kwestii dominacji w relacjach i ciekawą, choć dobrze znaną, historię przemian, jakie zachodzą w człowieku pod wpływem zachłyśnięcia się wolnością.
„Drifter”: oceniam film z Berlinale 2023
„Drifter” jest więc pewnym filmowym paradoksem. Z jednej strony dość oklepanym filmem, przedstawiającym historię, jaką kino wałkowało od lat. Z drugiej zaś niezwykle wyważonym i wiarygodnym portretem dwudziestoparolatka, który przeżywa wzloty i upadki swojej młodości, próbując dopasować się do intrygującej subkultury Berlina, która nęci wizjami wolności i swobody obyczajów.
Myślę, że na część uroku i siły oddziaływania „Driftera“ miał dla mnie także moment jego zobaczenia. Niedługo przed doskonałym „Past Lives“, w całości poświęconemu wyidealizowanej, wymarzonej wersji przyszłości, a także prywatnych zawirowań czy nawet poznania kogoś, mieszkającego w Berlinie. Miks tych czynników sprawił, że rozważania scenarzystów i ich bohatera, stały się też niejako moimi rozważaniami w stylu „co by było, gdyby”, które samoistnie zaczęły zasilać mój mózg.
Oczywiście jest to odczytanie totalnie jednostkowe i mocno subiektywne, ale tak naprawdę tym właśnie przecież jest kino – opowiadana historia będzie rodzić w każdym z nas inne emocje, w związku z tym, w jaki sposób czytamy dane dzieło. Moje ulubione doświadczenie badawcze to zresztą to, w którym, gdy zapytać sto osób, które opuściły salę kinową, o czym był film, który przed chwilą obejrzały, a potem słuchać, jak bardzo ich odpowiedzi będą różnić się od siebie, w zależności, który element ogólnej całości, najbardziej przykuł ich uwagę. W tym kontekście moje zakorzenienie „Driftera” w mózgu wynika po prostu z wyjątkowo podatnego gruntu, na który w momencie obejrzenia wpadł. I w sumie – chwała mu za to!
Także ja polecam. Uważam, że jedną sceną, jednym zagraniem i gestem ten film wybija się ze swojej wtórności i przeciętności, o które początkowo go podejrzewałem, dodając prawdziwej wiarygodności i serca całemu przedsięwzięciu.
Z tych powodów nie mogę powiedzieć, że „był to film” i ruszyć dalej, tylko siedzę w ogródku własnych emocji, rozważając „co by było gdyby”. Trudno mi więc powiedzieć, jak wy zareagujecie na seans, ale dla mnie, finalnie, trafiło na bardzo żyzny grunt i zrobiło świetnie na serduszku (choć to akurat większa zasługa „Past Lives”). Piękne w festiwalowaniu jest właśnie to, że wszystko, co oglądasz wchodzi ze sobą w piękny dialog, przecina się i tworzy nową jakość. Jakiś mega-film, będący konglomeratem wszystkich swoich części składowych. I właśnie dlatego kocham festiwale!
Ocena: 7/10
PS. Sorry, ze wyszło trochę „drogi pamiętniczku” zamiast stricte recenzji, ale na tym polega tez ten zawód – żeby opisać to, co zrodziło się w tobie samym w kontrze do wyobraźni i wrażliwości reżysera. Stawia też odbiorcę niemalże na równi z twórcą, bo każde dzieło kultury filtrujemy przecież przez pryzmat własnych doświadczeń, wrażliwości i prywatnej historii. To właśnie tu rodzi się Sztuka!