Felieton Witolda Jabłońskiego
Apokryf wyłowiony w sieci:
Na górze wacki,
Na dole wacki,
Kto kocha wacki?
Juliusz Słowacki.
Adam Mickiewicz (?)
- Witold Jabłoński -
Obu wdzięczna ojczyzna włączyła do trójcy wieszczów narodowych, wyznaczając im wszelako pośledniejsze miejsce za tym, który chociażby z racji starszeństwa i faktu, że wieszczyć zaczął wcześniej, po prostu ich zdystansował. Obaj byli wybitnymi artystami – Słowacki w poezji wyprzedzał w zakresie środków wyrazu i wyżyn intelektualnych swoją epokę, Krasiński gorszym poetą był, ale za to dramaturgiem niepośledniej miary. Pierwszy z nich miał kompleks matki, drugi – kompleks ojca. Erotyka, nacechowana – jakżeby inaczej w epoce romantyzmu! - często cierpieniem i niespełnieniem, pozostawiła na ich twórczości piętno niezatarte. I to w Polsce, która, jak trafnie napisał Tadeusz Boy-Żeleński, przez całe wieki „zapierała się płci”!
Ojciec Juliusza, Euzebiusz Słowacki był klasycystycznym poetą, wrażliwym i delikatnym człowiekiem, który odumarł swego jedynaka wcześnie. Matka, kobieta wytworna i upajająca się francuskimi romansami, wyszła powtórnie za mąż za profesora Uniwersytetu Wileńskiego, pana Becu. Ojczym był zimnym, eleganckim światowcem, bywającym wyłącznie w kręgach arystokracji i antyszambrującym u zaborców. Swoim córkom, a tym bardziej Julkowi nie okazywał zbytnich uczuć i chłopak nie lubił go. Przyszłego wielkiego poetę wychowywały głównie kobiety, pani Salomea i dwie przyrodnie siostry. Uwielbiały chłopca, psuły go i rozpieszczały ponad miarę. Jeden z bywalców domu państwa Becu stwierdził, że Julka cechowały od dzieciństwa niepohamowana pycha, drażliwość i przekora. Te cechy charakteru miały mu szkodzić również w dorosłym życiu i utrudniać nawiązywanie kontaktów z otoczeniem.
Dzieciństwu Juliusza towarzyszyło dwoje przyjaciół: Ludwiś i Ludwisia. Z rodzicami Ludwiki Śniadeckiej państwo Becu byli zaprzyjaźnieni. Julek adorował dziewczynkę, ona jednak nie traktowała go poważnie, a jego miłosne wyznania śmieszyły ją i nudziły. Więcej zrozumienia znajdował u Ludwika Szpitznagla, z którym mógł swobodnie dyskutować o poezji i mistyce. Wielkim tragicznym szokiem była dla niego samobójcza śmierć przyjaciela. Rozstanie z nim przeżył bardziej niż zerwanie z panną Ludwiką. (Coś nam ta historia przypomina... oczywiście akt I „Kordiana”, gdzie poeta dokonał kontaminacji swojej osoby z Ludwikiem).
W okresie dorastania zaczął wyrywać się w świat, zmęczony histeryczną miłością matki, która zadręczała go wybuchami czułości. Opisał to później następująco: „Wychowany między kobietami, pragnąłem z rąk ich się wyrwać – i być samotnym”. Udało mu się pozostać samotnym w przyszłości, czasem aż nadto, nie był jednak w stanie uwolnić się od wspomnień o kobietach swego dzieciństwa, zwłaszcza o jednej z nich.
Kiedy tylko przyjechał do Warszawy, zaraz napisał list do pani Salomei, w którym krytykował wygląd mieszkanek dawnej polskiej stolicy oraz ich zachowanie: „Dotąd się oswoić nie mogę z przesadą i kokieterią, która już tutaj ładne i brzydkie ogarnęła”. W Dreźnie spodobała mu się wprawdzie córka właściciela pensjonatu („Panienka mówi po francusku – donosił matce – i ładnie gra na fortepiano”), ale nawet nie przyszło mu do głowy, by wyznać dziewczynie swoje uczucia. Kiedy w Paryżu córka drukarza, Kora, zaproponowała mu spotkanie sam na sam i zapytała, czy przyjdzie, zaskoczony śmiałością dziewczyny odpowiedział tylko: „Nie wiem”. W Szwajcarii zainteresowała go starsza od niego (miała trzydzieści lat) córka gospodyni, Eglantyna Pattey. Tej udało się wzbudzić nieco głębszą sympatię Juliusza i zająć sobą na dłużej, lecz sam poeta przyznawał, że byli dla siebie tylko „siostrą i bratem”.
Wkrótce potem poznał w Genewie Marię Wodzińską, ładną i wykształconą hrabiankę (tę samą, której wiele lat później oświadczał się bezskutecznie Fryderyk Chopin). Zdawało się, że tym razem pojawiła się szansa na prawdziwy romans, ale nawet (zawsze zresztą pruderyjny) Juliusz Kleiner napisał na ten temat z bezradną szczerością: „Nie zakochał się właściwie w pannie Wodzińskiej, lecz zajęła go ona bardzo i rozbudziła w nim pragnienie miłości”. Owo „pragnienie miłości” miało chyba zbyt mało konkretny adres, aby w jakikolwiek sposób mogło zostać zrealizowane. Słowacki najwyraźniej nie pragnął żadnej realnej kobiety, lecz wszystkie, które spotykał na swojej drodze, dopasowywał do mglistego ideału „matki” lub „siostry”, nic dziwnego zatem, że żadna nie potrafiła go zadowolić.
Co innego, hrabia Zygmunt Krasiński. W Rzymie, dokąd się udał za młodu z nieodłącznym przyjacielem, Konstantym Danielewiczem, poznał panią Joannę Bobrową. Tak opisuje ją biograf wieszcza, Ferdynand Hoesick: „Była osobą niezwykłej urody. Wysoka, smukła, kształtna i dystyngowana w ruchach, szatynka w koronie bujnych niezmiernie, trochę rudawych włosów, z cudnymi szafirowymi oczyma”. Mówiła świetnie po francusku, znacznie gorzej po polsku, zresztą „Polką czuła się w bardzo małym stopniu”. Jej mąż był wielkim bogaczem i hulaką, spełniał wszystkie zachcianki żony. Krasiński w swoich pismach upiększał i poetyzował postać tej pustej salonowej lalki, nazywając „swoją Beatrice”. Jego bajroniczna poza, choć tak podówczas modna, śmieszyła ją, była bowiem osobą dość trzeźwo patrzącą na świat. Niezrażony poeta jeździł za swoją ukochaną (i jej mężem) po całych Włoszech i później Niemczech. Do łóżkowego spełnienia doszło w „mieście kochanków”, Wenecji. Oboje stali się wkrótce tematem plotek, co zaczęło nie na żarty niepokoić pana Bobra, który czym prędzej wywiózł żonę do Wiesbaden. Oczywiście Krasiński nie byłby sobą, gdyby długo jeszcze nie rozpamiętywał owej „nieszczęśliwej miłości”, ma się jednak wrażenie, że narzucona mu przez epokę stylizacja była w gruncie rzeczy sprzeczna z jego naturą.
W tamtych czasach wszyscy jeździli do Italii, żeby pisać potem o niej jak Goethe, zawitał więc tamże i Słowacki. Pisząc do pani Salomei skarżył się, że mu „dystrakcją sprawują zgrabne i ładne florentynki... i wybrałbym łatwo sto dziewczątek, w które żeby mi tylko Bóg pozwolił włożyć dusze podług mego upodobania (podkreślenie moje – WJ), to w każdej ze stu mógłbym się dzisiaj zakochać szalenie. Takie, jakie są, przyciągają moje oczy, ale nie serce”. Oczywiście więc w żadnej się nie zakochał, zapałał natomiast gorącym afektem do poznanego właśnie, młodszego o trzy lata Zygmunta. Nazywał go „towarzyszem romansowych wędrówek”, podczas których przeżywał „tysiąc zachwyceń, tysiąc wielkich podlotów do nieba”. Czuła przyjaźń dwóch utalentowanych młodzieńców nie trwała jednak długo. Obaj byli silnymi indywidualnościami i poszukiwali wśród innych mężczyzn raczej wyznawców i wielbicieli niż partnerów.
Nieco zawiedziony Jul postanowił przynajmniej przejąć po Zygmuncie jego kochankę. Krasiński skomentował ten farsowy epizod z pobłażliwą ironią: „Słowacki zakochał się wściekle w pani Bóbr i poleciał za nią do Frankfurtu. Cóż to za ogrom głupstw dzieje się na tym świecie”. Juliusz prawił tymczasem pani Joannie egzaltowane komplementy w rodzaju: „Myśl o pani jest zwierciadłem dla ducha mojego”, wobec których musiała prawdopodobnie pękać ze śmiechu.
Niemal we wszystkich tak zwanych „miłościach” Słowackiego powtarzał się ze znamienną monotonią następujący schemat: poeta oświadcza, że się zakochał, następnie zasypuje wybrankę wyznaniami oraz dedykowanymi jej poezjami i... nie dzieje się dalej nic. Przynajmniej nic takiego, co przypominałoby normalny związek mężczyzny z kobietą. Za pięknymi słowami nie idą nigdy czyny. Słowacki pozostawał nadal przeraźliwie samotny. Coraz bardziej wyniszczany przez postępującą gruźlicę, która rozpalała drażniąco jego zmysły, zaczął popadać w mistycyzm. W ostatnich latach życia zaczęło się jednak wokół niego gromadzić grono młodych wyznawców i wielbicieli, w większości dzisiaj anonimowych, choć był również między nimi poeta Kornel Ujejski. Literat Aleksander Niewiarowski informował, że Słowacki miał dla owych chłopców „serce jak niewiasta tkliwe”. Podporą w chorobie stał się francuski malarz, Charles Petiniaud, „brunet silny, wzrostu średniego”, którego poeta nazywał „człowiekiem złotego serca” i uczynił wykonawcą swojego testamentu.
Nasuwa się nieuchronne pytanie, które wielbicielom poety może się wydać bluźniercze: czy Juliusz Słowacki był impotentem wobec kobiet o silnie tłumionych względami obyczajowymi i religijnymi kompleksie Edypa i skłonnościach homoseksualnych? Uważna analiza jego życia prywatnego zdaje się tę hipotezę potwierdzać. Listy do matki i sióstr noszą wszelkie cechy listów miłosnych, akcenty kazirodcze rozsiane są dosyć wyraźnie w jego wczesnej twórczości. W późniejszym okresie nasiliły się w jego utworach obrazy o ewidentnie sadystycznym podłożu, co jest typowe dla osób niespełnionych. Prawdopodobnie także zdał sobie sprawę w pewnym momencie, że kobiety nie istnieją dla niego pod względem seksualnym i próbował, nieomal w ostatniej chwili, zrealizować inną stronę swojej natury... Skazani jesteśmy jednak tylko na domysły, gdyż ta sfera życia wieszcza pozostała do dzisiaj zagadką i tajemnicą. Musimy także zdać sobie sprawę, że poruszamy się tutaj w bardzo delikatnej materii. Seks przynależał wówczas do sfery tabu i nie mówiło się o nim, ani tym bardziej pisało w wytwornym towarzystwie. Zarazem jednak uważano za naturalne, że blisko zaprzyjaźnieni ze sobą młodzieńcy pisywali do siebie czułe liściki, obejmowali się publicznie i całowali, a nawet, jeśli zamieszkali razem jako zaprzysięgli kawalerowie, nikt nie utożsamiał tego z homoseksualizmem, który kompletnie nie funkcjonował w obiegu oficjalnym, będąc „miłością, co nie śmiała wyznać swego imienia”, jak to określił w wierszu „Dwie miłości” lord Alfred Douglas, kochanek Oscara Wilde'a. Dzisiaj, wychowani na psychoanalizie freudowskiej, skłonni jesteśmy w niemal każdym czułym geście między mężczyznami dopatrywać się podtekstów homoerotycznych, pamiętajmy jednak, że wówczas wcale tego tak nie identyfikowano. Dwaj kochankowie, nawet przyłapani na gorącym uczynku, gotowi byli zapierać się w żywe oczy, jakby byli „sodomitami”, jak wtedy mówiono. Jak więc mamy np. rozumieć informację, że przyjaciel Krasińskiego, Danielewicz był mu „oddany duszą i ciałem”? Dosłownie czy metaforycznie? Pozostają nam jedynie domniemania, z uwzględnieniem sporej granicy błędu.
Właśnie dalsze dzieje Krasińskiego są doskonałą ilustracją panującej wówczas hipokryzji i biseksualnej ambiwalencji. Namawiany przez ojca do ożenku „wzdragał się na samą myśl..., jak gdyby nastąpił na łuskę węża”. Tym bardziej, że wkrótce spotkał „nową Beatrice”, jaką stała się dla niego Delfina Potocka. Sam poeta tak ją szczerze oceniał: „podobna znarowionemu dziecku, źle wychowanej dziewczynce lub don Juanowi w spódnicy, który wszystkiego doznał...” Była też w swoim czasie „muzą” Fryderyka Chopina, który pisał do niej podobno (list jest niepewnej autentyczności): „Marzę o tym, żeby znów sobie chlupnąć co nieco do Twojej dziurki w tonacji Des-dur”. Kochankowie wykorzystywali każdą chwilę, by być razem. On nazywał ją z angielska „Dialy” lub z francuska „Didyszą”, ona jego „Siżysiem”. Oczarowany jej biegłością w sztuce miłosnej zaczął nawet niespodziewanie dla siebie przemyśliwać o małżeństwie. Istniały jednak dwie ważne przeszkody: Delfina wolała pozostać wolna, czerpiąc jednocześnie pełnymi garściami z milionów Potockiego (była z nim w separacji), a generał Wincenty Krasiński nigdy nie zgodziłby się na synową o tak złej sławie. Wreszcie, pod presją ojca, Zygmunt rozstał się z ukochaną, zasypując ją wcześniej kiepskimi wierszami i kosztownymi podarkami, odpowiednimi bardziej dla kokoty niż „Beatrice”. Ojciec postanowił wyswatać go z Elizą Branicką. Opętany wciąż namiętnością do Delfiny, Zygmunt słał do niej list za listem, z czym wcale nie krył się przed ojcem ani przed narzeczoną i teściami. Stan swoich uczuć po ślubie opisywał z typową dla niego emfazą: „Zdaje się, że serce moje wyrwali mi z piersi kleszczami i zakopali je pod ziemię”.
Przytłoczony tą upokarzającą sytuacją, oddał się także wówczas gorącej przyjaźni do młodego księcia Jerzego Lubomirskiego, którego nazwał pieszczotliwie „Orciem” (znamy to zdrobnienie z „Nieboskiej komedii” - nosi je nieszczęśliwy syn hrabiego Henryka, któremu przydał „Siżyś” również parę cech własnych). „Gdyby nie on tu był teraz, to bym się powiesił” - donosił znowu Potockiej. Wypisywał potem do tegoż młodzieńca nieprzyzwoicie czułe epistoły, rozpoczynające się od patetycznych apostrof: „Kochany mój Jerzy Ty!”, aczkolwiek brakowało w nich naiwnej rozwiązłości młodziutkiego Chopina, który tak korespondował ze swoim szkolnym kolegą, Tytusem Wojciechowskim: „Marzę, by spić nektar z Twoich słodkich warg”... Znów ciśnie się na usta pytanie: realna erotyka czy metafora? Nigdy już zapewne nie poznamy prawdy, pozostaje zatem własna interpretacja, wsparta niekiedy może zbyt wybujałą wyobraźnią.
za pierwszym razem może i było śmiesznie, ale mamy już 2016...
Ale to właśnie nasz kochany wujek Freud takie myślenie o sprawie nie tyle może zapoczątkował, co przyczynił się mocno do sensownego rozwinięcia takiej koncepcji, z czego poniekąd wyprowadzony jest właśnie wyżej wspomniany termin - tak a propos teorii "szczęśliwie obalonych" (niedoczekanie).
W przypadku omawianego pana egzaltowanego wieszcza, cóż, jeśli się zastanowić: dziś pewnie sam doszedłby do wniosku, że "jest gejem", bo taki mamy kontekst kulturowy, a człowiek w swej naturze jest tak zrobiony, że potrzebne mu jak najprostsze i szybko dostępne wytłumaczenia rzeczywistości. W swoich czasach nie musiał być żadnym "gejem" (taki termin rzadko występował chyba w ludzkim myśleniu wtedy), mógł ku uciesze własnej być "wieszczem natchnionym", dla którego ziemskie sprawy były zbyt przyziemne, a on chciał więcej, niż mógł mieć - i wszyscy mu klaskali, i ładnie wyglądało, że on taki inny od innych (taka moda), i wszyscy byli kontent, bo bilans epoki się zgadza - zawsze musi się zgadzać.
Dlatego też tak mnie to wszystko śmieszy na smutno: lakierowanie gejozą jako strategia przetrwania w kulturze (gejozą, bo nawet, właśnie: nie homoseksualizmem, a tym bardziej nie wypartym, bo jak można wyprzeć coś, czego nie było?), bo moje musi być mojsze niż twojsze (gej! a nie, bo hetero! Żyd, Niemiec, Polak! lewak! a nie, bo konserwatysta! a on był nasz, a nie wasz! my jesteśmy lepsi! a nie, bo my!). W zasadzie tylko o to chodzi, żeby ktoś z kimś wygrał lub przegrał. Czyli, w paradygmacie ewolucyjnym: kto komu wsadził.
Nie wiem, czy to fascynujące. Ludzie są w gruncie rzeczy prymitywnie, roślinnie logiczni w tym, co sami często postrzegają jako chaos (może dlatego, że mało widzą).
Witaj :-) Masz oczywiście rację, bo dokładnie na tym polega jego istota. Na emocjonalnym i seksualnym pociągu do osób tej samej płci. Niestety, w rzeczywistości bywa czasem tak, że nazywamy homoseksualizmem coś, co nie do końca nim jest. Czytałem nawet na temat takiego terminu, jak "rzekomy homoseksualizm". Gdy z bardzo wielu różnych powodów nie możemy realizować naturalnych dla nas potrzeb lub gdy perspektywa kontaktów z przeciwną płcią wywołuje w nas bardzo silny lęk ... Niesamowite jest to wszystko i bardzo fascynujące, naprawdę. Bardzo ciekawa jest cała Twoja wypowiedź i dlatego chciałem do Ciebie napisać. Niestety, póki co masz ukryty profil, więc nie mogę. Bardzo serdecznie Cię pozdrawiam, pogodnego, spokojnego i miłego wieczoru :-)
Nie. Freud byłby dumny raczej z autora felietonu**.
A że byłby zadowolony z materiału w postaci wychowanego przez nadmiar egzaltowanych i nadopiekuńczych kobiet zniewieściałego chłopca, który w efekcie wszystkie kobiety potem usiostrzawiał lub umatkawiał i czynił jeszcze wiele ciekawych, najpewniej sprzecznych, zabiegów mentalnych w tej materii (co jest logiczną, jeśli nie naturalną, konsekwencją rozwojową takiej sytuacji)– to inna sprawa. Z Mickiewicza to nie wiem, czy by się cieszył, wszak Mickiewicz miał raczej kompleks Boga, nie ojca (a może Boga Ojca?). Ot po prostu rozbraja mnie to, w lacanowskim sosie pływające, polowanie na gejozy wyśnione, choćby i na pustyni. Z tego co wiem, męski homoseksualizm powinien się raczej objawiać pociągiem do mężczyzn, a nie brakiem umiejętności tworzenia satysfakcjonujących relacji z kobietami, które uznaje się na wpół mizogynicznie a na wpół masochistycznie za „takie ładne, a takie głupie”, więc robić mogą za dobre muzy i figurki na półce, ale oczekiwać od nich zbyt wiele nie można, a satysfakcjonujący scenariusz lepiej dopisać we własnej głowie. Z tego się właśnie bierze literatura. Obawiam się, że gdyby wolał wacki, to nic by z tego nie było. Swoją drogą jaką literaturę można oprzeć na wackach per se? Obawiam się, że mizerną. Więc lepiej dla (prawie) wszystkich, że jednak Freud miał rację (tfu!), choć jego aparat pojęciowy faktycznie wydaje się dzisiaj śmieszny, ale to też w końcu była literatura przełomu wieków, próbująca oddać symbolicznie złożoność świata (Lacan miał zdecydowanie więcej racji, ale sprzedać się publice biedaczyna tak dobrze nie umiał).
----
** – napisanego notabene stylem klasycznym, pesjonarsko-ciotowskim, przypominającym trochę dziewczęce fantazje na temat posągowych niedostępnych postaci, a trochę chłopięce gimnazjalne dorysowywanie „wacków” na marginesach zeszytów kolegów i kolektywny chichot z takiego specyficznego poczucia humoru i estetyki.
Witaj :-) Zgadzam się z Tobą całkowicie, słynny wiedeński psychiatra byłby naprawdę przeszczęśliwy i dumny !! "Pierwszy z nich miał kompleks matki, a drugi - ojca", toż to zapowiedź przyszłego freudowskiego "kompleksu Edypa" i innych elementów stanowiących podstawę klasycznej psychoanalizy, która w najbliższej przyszłości przyczyni się do prawdziwej rewolucji w postrzeganiu człowieka. A także z ogromnym impetem wkroczy do świata nauki, sztuki oraz innych dziedzin naszego życia. Cały ten rzekomy kompleks zostanie wiele lat później szczęśliwie obalony i przejdzie do historii. A w międzyczasie będzie on rozpalał wyobraźnię i zmysły milionów osób, a także stanie się podstawą kultowego i wspaniałego utworu grupy The Doors "The End". A także wielu innych dzieł, bez których nasz świat byłby na pewno dużo uboższy i mniej kolorowy. Naprawdę niesamowite jest to wszystko, a felieton pana Witolda jak zwykle bardzo interesujący i ciekawy ♥ Bardzo serdecznie Was pozdrawiam, pogodnego, spokojnego i miłego poniedziałku :-)
PS:
Freud byłby dumny.