Obserwując to, co dzieje się w bieżącej polskiej polityce, ma się wielką ochotę uciec w jakieś odległe krainy, tętniące świeżą krwią i młodymi sokami płynące. Pod względem filmowym takimi baśniowymi krainami okazały się ostatnio Holandia i Kanada.
Witold Jabłoński - Ciekawe, że gdy niderlandzcy reżyserzy ukazują w swoich filmach prowincję, wizerunek jest zawsze sielsko-anielski, choć niepozbawiony społecznych i obyczajowych problemów. Tak ewokował krajobraz swej wczesnej młodości belgijski twórca Bavo Defurne m.in. w filmie
„Morze Północne, Teksas” (2011), tak również ukazuje holenderską wieś Mischa Kamp w pięknym, estetyzującym widowisku
„Boys” (2014). Film jest opowieścią o dwóch braciach wychowywanych przez samotnego ojca. Starszy z nich jest drobnym krętaczem i naciągaczem, mającym nieustanne problemy z prawem, drugi, pozornie cichy i potulny, wyładowujący nastoletnią energię w ćwiczeniach sportowych, łamie podstawowe tabu obowiązujące w konserwatywnych środowiskach, zakochuje się bowiem w szkolnym koledze, choć właściwie zostaje przezeń uwiedziony.
„Uważam, że holenderscy chłopcy są bardzo ładni" – powiedziała reżyserka w jednym z wywiadów, dodając "To taki okres, kiedy ciało zwraca uwagę swoją naturalnością, przyciąga wzrok, nęci. Ci chłopcy są atrakcyjni nawet wtedy, kiedy kamera pokazuje ich plecy podczas jazdy na rowerze. To właśnie chciałam w ten sposób uchwycić”. W istocie, kadry filmowe prezentują nam głównie
dwóch urodziwych, choć wcale nie cukierkowych i nie przesłodzonych, wysportowanych efebów w równie urokliwych okolicznościach przyrody. Reżyserka stworzyła właściwie chłopięcy melodramat, ukazując jak szkolna i wakacyjna następnie miłość pokonuje kolejne, niełatwe przeszkody, by doprowadzić do wcale niekoniecznie oczywistego happy endu. Chociaż dzieło nie jest specjalnie odkrywcze pod względem artystycznym, w warstwie fabularnej, niosącej proste, zdawałoby się, przesłanie („Miłość jest najważniejsza, powinna być ponad zakazy i przesądy”) autorka jednak starała się naruszyć pewne schematy dotyczące gejowskiej miłości w samym obrazie rodzącego się między chłopcami uczucia. „Chcielibyśmy przypomnieć, że miłość ma w sobie element szaleństwa, spontaniczności, że nie zachowujemy się wtedy w zgodzie z samym sobą" – tłumaczy artystka, mówiąc "Także w ten sposób staramy się walczyć ze stereotypami na temat uczuć i pożądania”.
Jej bohaterowie są młodziutcy, niedoświadczeni, zakochani.
Ich największym pragnieniem jest po prostu bycie z ukochaną osobą, jak najbliżej i jak najdłużej, na ile mijający czas i zawistne otoczenie pozwolą. Nie interesuje ich „wyrwanie ciacha” na jedną noc, nie marzą o zarejestrowaniu związku w magistracie i nie kłopoczą się tym, kto po kim odziedziczy mieszkanie, co głównie wydaje się zajmować uwagę dzisiejszych wyoutowanych gejów. W ostatniej scenie widzimy, jak uciekają z zapyziałej wioski na „zdobycznym” motocyklu w stronę Amsterdamu. Czy ich uczucie przetrwa wszelkie próby w zetknięciu z brutalną jakże często rzeczywistością? Czy nieuchronnie ulegnie degradacji pod wpływem „europejskiej stolicy grzechu”? Nie wiemy tego, ale instynktownie życzymy Siegerowi i Markowi powodzenia. Już bowiem odnieśli bardzo ważne zwycięstwo: zdobyli się na odwagę ujawnienia swych uczuć i dokonali pierwszego śmiałego wyboru, porzucając dysfunkcyjne rodziny i niegodnych zaufania kolegów. Dlatego nieistotne są ich dalsze losy, bo jak się kiedyś śpiewało: „najtrudniejszy pierwszy krok...”
To naprawdę fascynujące, że Kanada „pachnąca żywicą”, a zwłaszcza jej francuskojęzyczna prowincja Quebec, okazuje się niezmiernie płodnym zagłębiem ciekawych, obiecujących artystów. Pisałem niedawno o
Xavierze Dolanie, ale warto przy okazji wspomnieć także Jeana-Marca Vallee i jego szalenie zabawny film
„C.R.A.Z.Y.” (2005), ukazujący dojrzewanie młodego geja w katolickiej, kompletnie zwariowanej rodzinie. A skoro już mowa o kompletnym szaleństwie, nie sposób nie zauważyć, jak wielkie triumfy święci ostatnio wywodzący się z gejowskiego undergroundu filmowiec i fotograf
Bruce La Bruce, zwłaszcza dzięki utworowi
„Gerontofilia” (2013), którym narobił sporo hałasu. Nie tylko dlatego, że porusza w nim śliski społecznie temat uczucia między starszym panem a uroczym młodzikiem, obwarowany w naszym świecie znacznie większymi tabu i zakazami, niż w wypadku „niewinnej”, młodzieńczej miłości. Awangardowy artysta w skromnej z pozoru, kameralnie nakręconej opowieści drastycznie i brawurowo wywraca do góry nogami wszelkie schematy obowiązujące w tej kwestii w zachodnich społeczeństwach. Starość nie jest więc tutaj traktowana jak wstydliwa choroba, którą należy ukrywać jako coś odrażającego i nieestetycznego. Przeciwnie, pokazana zostaje jako wszechstronnie pojmowana atrakcja i przedmiot pożądania, głównie ze względu na bagaż doświadczenia i mądrości życiowej, jakie ze sobą niesie.
Zgodnie z założeniem twórcy wszystko w tym świecie zostaje wywrócone na opak: to nie sędziwy pensjonariusz kliniki geriatrycznej „ślini się” pożądliwie na widok dorodnego i uczynnego pielęgniarza, lecz właśnie dwudziestolatek zakochuje się bez pamięci w sympatycznym, choć niebogatym (sic!) staruszku i razem uciekają na kraniec świata, przemierzając kanadyjskie drogi i bezdroża. Dodajmy, że młody Lake nie jest bynajmniej naiwny czy też życiowo niedoświadczony, nie jest też wcale „święty”: popija na boku i ćpa barbiturany podkradane pacjentom. Sporo w jego nagle rozbudzonym uczuciu młodzieńczego buntu przeciw mieszczańskiej moralności i hipokryzji, wiele tęsknoty za nieobecnym ojcem, wiele z poszukiwania idealnego Mistrza, nie tłumaczy to wszakże do końca jego erotycznych pragnień. Bo też, zdaje się mówić twórca, nie ma tu czego tłumaczyć.
Nikt nie może rozkazywać miłości. Zawsze bierze sama, co chce, wbrew wszelkim uprzedzeniom i zabobonom. A jeśli nawet czasem niebezpiecznie blisko oscyluje w stronę tragicznego końca i ślizga się na krawędzi śmierci, zawsze warto ją przeżyć, gdy jest prawdziwa i szczera. W zasadzie mamy tutaj do czynienia, podobnie jak w przypadku obrazu Mischy Kamp, z filmową baśnią, lecz owa fabuła tchnie takim autentyzmem, iż musi w sobie zawierać potężne ziarno prawdy, jakie potrafi wyłuskać tylko odważny artysta.
Jako że zbliżają się wakacje, życzę wszystkim Czytelnikom, by
zanurzyli się w najbliższy słowiański młody gaj i podczas gorącej letniej nocy odnaleźli swój własny kwiat paproci, czyli szczęśliwie spełnienie najintymniejszych pragnień. Może uszczęśliwią nie tylko siebie, ale także kogoś, kto czeka. Oby okazał się jasnym promieniem w cieniu boru. Może nie trzeba daleko szukać i marzyć o wyśnionych krainach. Wystarczy rozejrzeć się wokół i docenić, co los nam dał.